Stary polityk, z drugiej strony, nie prezentował pozycji tak jasnej i prostej, jak próbował to przedstawić nowy polityk. Choć teoretycznie zwolennik wojska ochotniczego, Nixon - podobnie jak, zdaje się, jeszcze bardziej konserwatywny Ronald Reagan - był przeciwny wypróbowywaniu wojska dobrowolnego przed końcem wojny w Wietnamie. W całym spektrum różnych poglądów konserwatywnych nie widać odstępstw od tej pozycji. Wolność jest w porządku - ale trzeba ją zawiesić dopóki trzeba toczyć Zimną Wojnę albo jakąś inną, gorącą.
Wnioski z tego typu rozumowania powinny wstrząsnąć każdym. Implikuje ono, że ludzie wolni nie mają w sobie na tyle inteligencji, by móc bronić samych siebie przed agresją sami nie stając się jednocześnie agresywnymi -nie tylko wobec wroga, lecz także wobec samych siebie i swoich wolności. Jeśli nasza wolność jest tak krucha, że musimy jej ciągle bronić pozbywając się jej, to mamy duży problem. I w gruncie rzeczy, podążając całkiem podobną drogą, sprawiliśmy sobie bardzo duży problem w Azji Południowo-Wschodniej. Wojna Johnsona została rozpoczęta właśnie bazując na przesłance, że wolność Południowych Wietnamczyków może być zapewniona poprzez narzucenie im takiej formy rządów, jaką powinni mieć - choćby i z dnia na dzień - i przez bronienie jej przed Północnymi Wietnamczykami dewastując południowe wioski.
Tak w polityce zagranicznej, jak i w sprawach miejscowych, starzy i nowi politycy ramię w ramię głoszą stare, zakurzone doktryny przymusu i sprzeczności. Radykalną, libertariańską nauką, antypolityczną nauką, jest to, że jak długo bezsens wojny między narodami pozostaje możliwością, wolne narody powinny bronić się w wojnach przynajmniej przez wynajmowanie ochotników, nie przez niszczenie ochotnictwa.
Jeden z najbardziej fascynujących umysłów XX wieku, wywodzący się z okolic Wieków Ciemnych, ten należący do Lewisa Hersheya, zarządzającego Selective Service System, ujął ten obraz nędzy i rozpaczy w idealną perspektywę, w jego pamiętnej mowie na zebraniu Nationl Press Club: „drżę na myśl o dniu, w którym moje wnuki byłyby bronione przez ochotników.” Oto właśnie przykład, z najbardziej odrażających, jakie można znaleźć, tego, co czyni z człowiekiem polityka i władza, autorytet i artretyczny tradycjonalizm. Dyrektorowi Hersheyowi został oszczędzony los postaci komicznej dzięki dość oczywistemu faktowi - będąc współodpowiedzialnym za śmierć tak wielu niewinnych ludzi, za uwięzienie tak wielu innych, jest on postacią tragiczną, lub przynajmniej uczestnikiem tragedii. Nie ma żadnej nowej i starej polityki jeśli chodzi o pobór. Pobór jest instrumentem polityki. Armia ochotnicza to instrument biznesu. I właśnie pomiędzy polityką a handlem ten, kto chce stać się częścią rewolucyjnego ruchu, musi nieustannie wybierać.
Dobrym przykładem jest marihuana. W wolnym społeczeństwie, nie mogłyby istnieć instytucje zajmujące się ochroną ludzi przed samymi sobą. Przed innymi (bandytami), tak. Ale nie przed sobą samym. Marihuana to roślina. Ci, którzy ją palą nie robią tego, bo są zmuszani przez fizjologiczne uzależnienie czy instytucję władzy. Czynią to dobrowolnie. Znajdują osobę, która dobrowolnie hoduje trawę. Uzgadniają cenę. Jedna strona sprzedaje, druga kupuje. Jeden zdobywa kapitał, drugi, euforyczne przeżycie, które, jego zdaniem, jest warte poświęcenia części dostępnych mu środków.
W całym przykładzie nie ma żadnego punktu, w którym sąsiedzi, czy jakaś grupa sąsiadów, przedstawiająca się jako księża czy społeczeństwo, mieliby najmniejszy racjonalny powód, by interweniować. Ta wymiana nie przeszkodziła nikomu w „użyciu wszystkich środków przezeń dysponowanych do polepszenia własnego bytu.”
Dzisiejsze prawa dotyczące marihuany, kompletnie ignorujące samą jej naturę, są świetnym przykładem użycia władzy politycznej. To właśnie ta władza, która pozwala państwu na delegalizację marihuany albo na aresztowanie Lenny Bruce’a, umożliwia mu wyciąganie podatków z kieszeni jednych by wypychać nimi kieszenie drugich. Cel może wydawać się inny, ale w rzeczywistości taki nie jest. Używania marihuany trzeba zabronić, by ochronić ludzi przed oddaniem się szaleństwu w jej oparach i uczynieniu jakiejś szkody społeczności. Biedę trzeba zlikwidować z takich samych powodów. Biedni, jeśli nie uczyni się ich niebiednymi, powstaną i zaszkodzą społeczeństwu. Jak to zwykle bywa z polityką, cele i władza przenicowują i wspierają się nawzajem.
"Twarde" narkotyki trzeba poddać temu samemu testowi, co marihuanę w kontekście polityki i antypolityki. One także są wymienialnymi towarami, z tą różnicą, że nieostrożne korzystanie z nich może uczynić użytkownika nie całkiem sprawnym. (Dodaję to tylko dlatego, że, w moim rozumieniu, na każdym poziomie uzależnienia istnieje szansa przełamania nawyku albo odzyskania kontroli. To by sugerowało, że jednostka ma możliwość wyboru -może być ostrożna lub nie.)