4* Mit i znak
czący ma dwa oblicza, by zawsze dysponował jednym swobodnie: sens zawsze jest obecny, aby przedstawiać formę; forma zawsze jest obecna, oddalać sens. Nigdy nic ma sprzeczności, konfliktu, pęknięcia między sensem a formą: nigdy nie znajdują się w tym samym punkcie. Podobnie, jeśli siedzę w samochodzie i oglądam krajobraz przez szybę, mogę dowolnie zgrać krajobraz i szybę: raz dostrzegać będę obecność szyby i odległość krajobrazu, to znów, na odwrót, przezroczystość szyby i głębię pejzażu. Jednak wyniki odwróceń będą stałe: szyba będzie dla mnie jednocześnie obecna i pusta, krajobraz zarazem nierealny i pełny. Podobnie jest w elemencie znaczącym mitu: forma jest w nim pusta, lecz obecna, sens nieobecny, a przecież pełny. Sprzeczność ta może mnie dziwić tylko wtedy, kiedy zawieszę dobrowolnie odwrócenia sensu i formy, kiedy zacznę ujmować każde z nich jak różne przedmioty i zastosuję wobec mitu statyczny proceder odczytania, a więc sprzeciwię się właściwej mitowi dynamice: słowem, jeśli przejdę z pozycji czytelnika mitu do stanowiska mitologa.
Właśnie ta dwoistość elementu znaczącego określać będzie charakter znaczenia. Wiemy już, że mit jest słowem, które definiuje jego intencja (jestem przykładem gramatycznym), bardziej niż jego litera (nazywam się lew); a przecież właśnie intencja jest jakoś przez literę spetryfikowana, oczyszczona, uwieczniona, pozbawiona obecności. (Imperium francuskie? Ależ to fakt: ten dzielny Murzyn salutuje jak nasi chłopcy). Ta podstawowa niejasność mitycznego słowa ma dla znaczenia dwie konsekwencje: przedstawiać się ono będzie jednocześnie jako zawiadomienie o intencji i jako stwierdzenie faktu.
Mit ma charakter imperatywny, rozkazujący; wychodząc od pojęcia historycznego, wyłaniając się prosto z przypadkowości (szkolna łacina, zagrożone Imperium) szuka właśnie mnie: zwrócony jest ku mnie, muszę
pogodzić się z jego intencjonalną siłą, ponieważ wzywa mnie do przyjęcia swej zaborczej dwuznaczności. Jeśli na przykład przechadzam się po hiszpańskich prowincjach baskijskich1, zapewne zauważę architektoniczną jednolitość domów; wspólny styl zachęca mnie, abym uznał baskijski dom za określony produkt etniczny. Niemniej, ten jednolity styl nie dotyczy mnie osobiście, nie atakuje: zbyt wyraźnie widzę, że istniał tu przede mną, beze mnie; jest to złożony wynik bardzo wielu szerokich procesów dziejowych: nie wzywa mnie, nie prowokuje do nazwania, chyba że zechcę włączyć go do szerokiego obrazu budownictwa wiejskiego. Jeśli jednak będąc w okolicy Paryża dostrzegam na końcu ulicy Gambetty czy ulicy Jean Jauresa zgrabny biały domek kryty czerwoną dachówką, z brązowymi boazeriami i asymetrycznymi płaszczyznami dachu, wydaje mi się, że otrzymałem imperatywne zaproszenie, by nazwać ten przedmiot baskijskim domkiem: więcej, aby dostrzec w nim esencję baskijskości. Tutaj bowiem pojęcie objawia mi się w całej swej natarczywości: wychodzi mi naprzeciw, by zmusić do rozpoznania intencji, które je stworzyły, intencji ułożonych jako znak historii jednostkowej, jako zwierzenie i wspólnictwo: właściciele podmiejskiego domku kierują do mnie prawdziwe wołanie. Apel ten, aby stać się bardziej imperatywnym, pogodził się z rozmaitymi zubożeniami: odpadło wszystko, co technologicznie usprawiedliwiało baskijski styl: stodoła, zewnętrzne schody, gołębnik itp., pozostał tylko krótki, nie podlegający dyskusji znak. Argumentacja ad bominem jest tak oczywista, iż wydaje się, że domek zbudowano wyłącznie dla mnie, niby magiczny przedmiot, wyłoniony w mojej teraźniejszości bez żadnego śladu historii, która go stworzyła. Bowiem to rozkazu-
Mówię Hiszpańskich, bo we Francji awans drobnomieszczan-ski spowodował rozkwit całej „mitycznej” architektury w baskijskim stylu.