jak drzewa, które tu jeszcze pozostały. Krawędź tego trapezu podkreśla biegnąca w dół, po pochyłości zbocza, droga, która umożliwia dostęp do plantacji i kończy się mostkiem przerzuconym przez rzekę. Teraz pięciu mężczyzn rozstawiło się tam jak na szachownicy — po dwóch na każdym ze spadzistych krańcach mostka, piąty przykucnął na środku, zwrócony w górę rzeki, wpatrzony w mętną wodę, płynącą ku niemu między dwoma pionowymi usypiskami ziemi, które tu i ówdzie lekko się zapadają.
Na prawym brzegu ciągle jeszcze widać dwa nowe pale, które mają zastąpić dwa inne zniszczone. Tworzą między sobą rodzaj litery V szeroko rozwartej na ikońcach i leżą w poprzek drogi, która tu ponownie wznosi się w kierunku ogrodu i domu.
A... właśnie wróciła do domu. Pojechała odwiedzić Krystianę, która nie wychodzi od paru dni z powodu choroby dziecka, tak samo wrażliwego jak jego matka i całkowicie nie przystosowanego do życia w koloniach. A..., którą Frank odwiózł samochodem pod same drzwi, przechodzi przez salon i idzie korytarzem do swej sypialni, której okna wychodzą na taras.
Okna były w niej otwarte na oścież przez cały ranek. A... zbliża się do pierwszego z nich i zamyka prawe skrzydło, dłoń ujmująca jednocześnie skrzydło lewe nie kończy rozpoczętego gestu. Twarz zwrócona profi-
lem wypełnia otwartą połową okna, szyja wyciągnięta ku górze. Z nadstawionym ućłiem A... zdaje się Czegoś nasłuchiwać.
Dociera do niej aż tutaj pełen powagi głos pomocnika kierowcy.
Mężczyzna śpiewa ludową pieśń; jest to jedna fraza, bardzo długa, pozbawiona słów, która, zdawałoby się, może trwać bez końca, a przecież urywa się nagle, pozornie bez powodu. A..„ podejmując przerwany gest lewej ręki, zamyka drugie skrzydło.
Następnie zamyka dwa pozostałe okna. Ale w żadnym nie zapuszcza żaluzji.
Siada przy toaletce i wpatruje się bez ruchu w swoje odbicie w owalnym lustrze, z łokciami wspartymi o marmurowy blat i twarzą w dłoniach przyciśniętych z obu stron tuż koło skroni. Jej rysy są całkowicie nieruchome, nawet powieki o długich rzęsach, nawet źrenice pośrodku zielonej tęczówki. Jakby zastygła pod własnym spojrzeniem, uważna i pogodna, wydaje się nie czuć upływającego czasu.
Pochylona w bok, z szylkretowym grzebieniem w ręku, przeczesuje włosy, nim siądzie do stołu. Część czarnych, ciężkich pukli zwiesza się z tyłu głowy. Druga dłoń zanurza w nich smukłe palce.
A... w ubraniu wyciągnęła się na łóżku. Jedna noga leży na jedwabnej narzucie; druga — zgięta w kolanie — zwiesza się do połowy poza brzeg łóżka. Ramię, po tej samej
85