Konew z wodą ciężka, gnie do ziemi.
„Gdzieś była? do morza chodziła ze dzbankiem, że cię nie było widać? Tu ludzie się wzięli za łby, krzyk, wrzawa, krew i noże... na twoich rękach — krew?”
„Nie, woda. Wodę macie. Siadajcie, spożywajcie. Chleba kromkę dajcie. Drogę mam jeszcze daleką do domu, do jutra”.
Dali jeść, dali pić, dali błogosławieństwo. Z jaskini wyprowadzili, na progu miesiąc stał, anioł błękitny na śmieciach. Niech cię prowadzi.
Wam, starzy, niech Gwiazda świeci i złoto mego pierścienia. Ostatni to pierścień z palca; trzy dawniej miałam obrączki, dziś czyste ręce.
Ostatnie zdjęła kajdanki, złożyła w starki dłonie. Zegnajcie. Gdy się znów obaczym, złoto mnie całą pokryje, będę już cała złota.
Dalej, dalej, gdzie księżyc powiedzie, gdzie tarczą w atrament okienny uderzy!
Biją zegary. „Idź, mówią, czas wielki. W jasnych rozwojach mgieł gwiezdnych król czeka. Czeka ze słowem. Stanie się słowo o północy”.
Gna wygnanka ulicami jak jeleń. W lazurowe głazy dzwoni obcasami jak w stal. Dźwięczy żelazo mostu nad rzeką szklaną. Po wodzie tańczą płomienie, jaskółki furczą. Na skrzydłach leci latawica przed królewski dom.
Sterczy czarne górzysko w księżycu, szczerzą się głazy; trzy razy stuknęła czołem, trzy razy sercem westchnęła. Otwarło się wnętrze góry. Ciemności, strach. —
„Zmiłuj się, królu jasny. Przyszłam do ciebie po słowo, po urok przed nowym rokiem. Promień mi rzuć do otchłani”.
Zamigotało, zabłysło — i zgasło. Wskazało drogę. Tam, w górę! wąską gardzielą. Końca nie widać. Wtem bezdnia światła się w górze rozwarła.
— Po co? — pyta jaśń w kształt człowieczy i chłonie w głębie. — „Po urok nowy. Po słowo. Zegar rozkazał — wiódł miesiąc”.
— Duch ma prowadzić.
— O królu, słuchaj łaskawie. Ducha ci właśnie przywiodłam. Powie ci wszystko. Mnie tai. — O, twoje stopy tak jaśniejące na ciemnoobłocznym łonie Globu! O, twoje stopy, marmur słoneczny! Ustami przypaść, lec, zasnąć —
Nie! w oczy patrzę!
Król słucha. Przybłęda milczy, duch opowiada. Spowiada się ciałem.
Słucha jaśń, promiennej głębi olśniewająca głowa. Nad mgławicą czoła kędzior piorunowy się jarzy. Twarz — płomień biały.
Moc w jaśni pracuje straszliwa.
Podniósł się wzrok, w otchłani światła dwie ciemne czeluście potęgi!
— Idź. Słowo się stało. Godzina bije. Rok nowy. Och, że iść muszę od słońca w mroczne ulice — och, że snem zasnąć nie wolno u boga stóp
jaśniejących —
och, że tak muszę iść, zawsze iść, wiecznie iść,
315