Narratorka
Boże Kronosie, jak jej źle, ona jak ber skóry,
często wpada w kosmiczną próżnię i jest uwięziona,
chce wołać: uwolnijcie mnie! Spytają kogo, ona nie wie kogo.
W panice zamiera albo palpituje chcąc się wydostać z tej zimnej nicości ale wszędzie obco jak z rodzoną matką. Wszystko ją dotyka.
Kiedyś zaczęła szlochać na ulicy, nie zdołała dopaść bramy, żeby się tam schować, ludzie myślą biedna kobieta, pewnie komuna internowała jej męża (oby internowała, lecz ani myślała). Biedna kobieta nie wie co ma robić ze swoim rozchrzanionym życiem a lat ma trzydzieści i kilka, boi się dnia i boi się nocy, boi się pójść i boi się zostać
poszła do psychiatry,
zapisał uspokajacz, mówi: Na terapię pora.
— Czy pani ma dobre stosunki z matką? —
pyta terapcutka, bluzeczka niebieska, brązowy sweterek i złoty krzyżyk, blondynka koło czterdziestki, nieprzyjemna i nieprzenikniona, nie tego jej teraz trzeba.
— Bo ja wiem - mówi Usia — nie mam jakichś dramatycznych, choć w zasadzie przepadać za nią nie przepadam,
od kilku miesięcy nic mogę wyjść z domu, w domu też być nie mogę —