WACŁAW BERENT
— Skorpiony zawiedzionej pychy tak cię wychłostaly i takim strasznym zatruły jadem... Tak daleko zanoszą „złe wiry” wielkomiejskie... Do tego wszystkiego dochodzi się żyjąc wyłącznie myślą o „samym sobie”, dzięki szatańskiemu zwierciadłu życia.
Muller odmachnął się słabo i niechętnie.
— Tobie ćwiekiem to zwierciadło w głowie utkwiło. Bój się Boga, przecież te twoje romantyczne kategorie nie mogą mieć dla mnie wartości — teraz, w takiej chwili!
— Widzisz, po pięciu latach byłem tak daleko niemal jak i ty. Wtedy czując, że wszystkie podstawy życia chwieją się pode mną, uciekłem ze „złych wirów” wielkomiejskich tam na zamek.
— Tęsknotę swą sycić wspomnieniem — przerwał mu kategorycznie Muller.
— Twoja myśl po ziemi pełza i zewnętrzności tylko się czepia — odparł Hertenstein niedbale. I wnet potem w nagłym podnieceniu: — Czy ty wiesz, gdzie kres i granica tęsknocie? dokąd ona ludzką myśl doprowadzić może? Ze wszystkiego, czym kobieta obdarza, tęsknota jest jedynie czystym jej darem.
— Nie widywałeś jej przez ten czas? — zagadnął Muller mimo wszystko.
— Raz jeden. Teraz.
— Jak to, teraz?!
Ale Hertenstein nie chciał widocznie odpowiedzieć.
— Powróciłem, tam, na zamek — powtórzył. — W dolinie mojej kamień przy kamieniu. Wszystko to błyszczy się, iskrzy, żarzy w słońcu. W rozpalonej atmosferze czuć wprost ten mdły zapach natartych krzemieni. A gdzie kamień się rozpęknie, gdzie żwir się rozsunie, stamtąd źródło tryska. Woda plącze się, pluska wszędzie: czuć tu jej robotę żwawą, złośliwą, szkodną. I tak w cmentarz kamienny zmieniał się kraj mój... Olbrzymi gzyms skalny, co wisiał ponad lasem lat tysiące jakby na mój los i dolę czekając, teraz zarwać się musiał! Zmiótł las na upłazie, przeskoczył rzekę i długim
usypiskiem głazów wklinił się w tę resztę łąk po drugiej stronie... Co dzień spotykam jakichś obcych ludzi: to delegaci z akademii. Ten gzyms skalny przyniósł spod szczytów ciekawe skamieliny. Konający świat zwierza się ze swych tajemnic, zwierza obcym ciekawym i natrętnym oczom. Był w tym dla mnie głuchy, trawiący wyrzut i bezlitosne upokorzenie... I co te wielbłądy znajdą? — myślałem niechętnie. — Ułamkowych kształtów liche skamieliny. Ponumerują to, poznaczą i będzie im się zdawało, że dawnemu światu tajemnice życia wydarli. A ja chciałem wszak ten świat cały, poza wieków krańce, poprzez czasów zawrotne dale, ożywić, tajemnicę jego ducha z mroków epok wydrzeć, moim duchem natchnąć i wskrzesić! Sztuką moją!... A teraz oto jestem mniej wart od każdego kamienia, co się spod szczytów stoczył.
Poszukując resztek żyjącego dziś jeszcze świata, uciekałem z zamku w jodłowe lasy po przeciwnej stronie i na te łąki na stokach i podnóżach... I wiesz, com czynił? Oto, w drobiazgach zewnętrzności cały tonąc, czepiałem się ich wtedy jeszcze. Gdziekolwiek myśl się zwróciła, wszędzie na ból zawodu natrafiała, a ja ją koiłem, kołysałem pierwszym lepszym drobiazgiem. Oto, chodząc po łąkach, zbierałem jakieś kwiaty: wątłe, delikatne kielichy wysilonego pod jesień fioletu... Zimowit! — Lubiłem ten kwiat!... Spojrzyj — tu pod sufitem fryz1 taki wymalować sobie dawniej jeszcze kazałem... Zresztą modną stała się nawet potem ta jego wątła barwa, to tchnienie fioletu ną kielich kwiatu. I ta smukłość jego! I ta prostota w liniach! 1 to, że bez liści, bez łodygi wprost z ziemi jako grzyb! Lubiłem kwiat ten: na chmurnej jesieni wspomnienie wiosny ostatnie... Jest coś z pięknej suchotnicy w tym kwiecie... Mówią, że woni nie posiada; dla mnie miał on wysubtelnioną woń świeżego śniegu.
I patrz — takim ja byłem niewolnikiem zewnętrzności! Takem się pieścił każdą błahostką, w każdą bańkę mydlaną
fryz (z fr.) — poziomy pas dekoracyjny stosowany w archi tek turze i malarstwie ściennym.