Wizja powszechnego uspóldzielczenia nie miała się spełnić, ale także spełnić się nie miała wizja powszechnego rozwarstwienia. „Kwestia natychmiastowego pożarcia kapitału małego przez wielki i małej produkcji — przez wielką nie jest dziś jeszcze tak absolutnie przesądzoną*’ — pisał Przewóski w roku 1889 i nie omylił się. Prawa rózwoju okazały się trudno czytelne. Gospodarstwo społeczne, także w krajach bardziej od Polski rozwiniętych i bogatszych, uparcie funkcjonowało w ramach eklektycznej wielości form, a wzajemne oddziaływania jego sektorów — państwowego, prywatnokapitalisty-czncgo, spółdzielczego, drobnotowarowego i naturalnego — były znacznie bardziej powikłane, niż się to zdawało twórcom wszystkich wielkich systemów XIX-wiecznej ekonomii politycznej.
Każda postulatywna prognoza ekonomiczna budowana była na fundamencie jakiejś utopii moralnej. Polska utopia demokratyczna — w wersji liberalnej czy populistycznej — nie była wcale bardziej sielankowa i odrealniona niż inne. Zastanowienie się nad historią małych krajów — takich jak Dania lub Szwajcaria — które do dobrobytu zmierzały przez wzrost kultury chłopskiej, spółdzielczość i wysoki standart rzemiosła oraz drobnego przemysłu, każe w tych inteligenckich projektach ujrzeć coś więcej niż iluzje będące odzwier-ciedleniem punktu widzenia klas „skazanych na zagładę”. Odgadując przyszły bieg procesów gospodarczych raz trafnie, raz błędnie, korygować ich w warunkach polskiej bezsilności ideologowie demokratyczni nie mogli. Tym nie różnili się od innych.
Większy, choć niewymierny mógł być ich wpływ na myślenie ekonomiczne inteligencji. Z tego punktu widzenia dwie cechy ideologii demokratycznych epoki pozytywizmu wydają się godne uwagi. Po pierwsze, zrozumienie, że industrializacja kraju, burząc rutynę osiadłego życia, jest dla wielu warstw ludności procesem traumatycznym, a zatem zadaniem programów społecznych powinna być troska o ułatwienie adaptacji, o stopniowanie przejść. Po drugie, świadomość, że mnożenie i dzielenie produktu społecznego są operacjami nierozłącznymi i ułomny jest program, który tylko w jednej z nich pokłada swoje nadzieje.
Oczywiście, program polskich demokratów schyłku stulecia był także na swój sposób ułomny i nie wolny od złudzeń. Któż od nich mógł być wolny, przynajmniej w carskim zaborze? Chyba tylko ideologowie polsko-rosyjskiego kartelu żelaza i stali. Bo już realizm stronnictwa ,,polityki realnej**, które uległością polityczną kupić chciało autonomię kulturalną, był co najmniej wątpliwy.
Gdzie ofiarność inteligenckich ,,farysów demokratyzmu*’ zastąpić miała nie istniejące własne państwo i społeczne reformy, gdzie ocenzurowany artykuł w tygodniku zastąpić miał ustawę, dobroczynna składka — podatek na cele narodowe, a tajne kółko robotnicze — związek zawodowy, tam każda próba przeniknięcia przyszłości, tym bardziej wola jej stwarzania, żywić się musiała złudzeniami. Autorom programowych manifestów, jawnych i konspiracyjnych, społecznikom i agitatorom zdawać się mogło i musiało, że toczą między sobą walkę o to, kto uchwyci ster dziejów i w jakie je skieruje łożysko, przez jaką naukę wyżłobione. Naprawdę zaś —pod czujnym okiem cenzora, żandarma i szpiega — spierali się zaciekle o hierarchię wartości, o sens ofiary i o zwiewny kształt nadziei, bez której spokorniały naród martwieje w jałowiżnie powszedniej egzystencji.