przeszło roku ani kropli, ale nie przez to było trudniej, że ciągnęło mnie, by w tak dramatycznej sytuacji zalać pałę; czyniłem to w końcu w sytuacjach tysiąckroć łatwiejszych, więc w takich ekstremach flaszka w garści, zdawać by się mogło, absolutnie nieodzowna; otóż nie, w najmniejszej mierze żadne znieczulenie mnie nie pociągało, choć myśl, że wszystko — łącznie z rychłym pójściem do szpitala — przerobić trzeba będzie w pełnej krasie, do granic wyostrzonych władz poznawczych, miła nie była, co to, to nie.
Były też plusy. Ba! Generalnie da się powiedzieć, iż cały upadek był jednym wielkim plusem, jak zwykle bywa wtedy, gdy gorzej i niżej być nie może — odbijałem się od dna. Odbiłem się od dna, no i rzuciłem palenie.
Oczywiście w całej tej apokalipsie, w całej tej serii katastrof, w całym tym korowodzie nieszczęść rzucenie palenia może wyglądać miałko i faktycznie przyszło mi zdumiewająco łatwo, ale tu nie ma co kokietować, rzucenie palenia to w każdej sytuacji nie w kij dmuchał, a moje sytuacje w tej mierze nie były byle jakie: miałem za sobą przeszło trzydzieści lat żarłocznego sztachania się mocnym tytoniem, w płucach — tak sobie wyobrażałem — sine pokłady skamieniałego dymu, w mózgu organiczną maszynerię wywołującą monstrualny głód nikotynowy; było z czym walczyć.
Przestałem palić nie wiadomo kiedy (ogólnie wtedy, ale szczegółowo co do dnia, o godzinie nie wspominając, absolutnie nie do ustalenia), nie wiadomo jak i nie wiadomo gdzie (teoretycznie w domu, ale pewności nie ma). Jedno w tych niepewnościach pewne — przestałem palić przed szpitalem, żadnych bowiem ukradkowych akcji w wiadomym celu na Sobieskiego nie było.
Przestałem palić, bo za dużo plag miałem na głowie, palenie w ich czarnej ławicy ugrzęzło i zgasło; gdyby nie natłok zarówno demonów z krwi i kości, jak i strachów na wróble, gdybym tylko na rzucaniu palenia był skupiony, gdyby papierosy były jedynym widmem do odegnania — pewnikiem by się nie udało. A tak w tłoku, w nieprzytomności, w bólu — jak najbardziej.
Gdy tłok zrzedł, ból zelżał, przytomność wróciła, postanowiłem historię rozstania z nikotyną spisać, postanowiłem na przykład podkreślić paradoks, iż nie tyle ja rzuciłem palenie, ile palenie rzuciło mnie; było — przypomniałem sobie — prawie tak jak z odstawieniem gorzały: gdy ją odstawiałem — już jej nie było.
Ledwo jednak postanowienie uwiecznienia moich tryumfów, a może perypetii podjąłem — w tejże sekundzie, a może nawet w intuicyjnym błysku ciut wcześniej — uświadomiłem sobie, jak jestem bezradny. Jeszcze przed chwilą zachwycające paradoksy teraz szeleściły jak papier; nie miałem ani pierwszego, ani żadnego następnego zdania — jak na mnie brak konieczny i wystarczający, by dać sobie spokój; były inne, bolesne, bo merytoryczne niedobory, nie
9