42 Emile M. Cioran
w stanie muzycznej ekstazy zlanie się w jedność i rozkład umożliwiają najwyższe zjednoczenie, komunię, tak że pragnienie jedyności i wyłączności właściwe ekstazie jest jedynie wyrazem pragnienia całkowitej komunii. W ekstazie muzycznej jest się pełnym poza granicami pojedynczego istnienia w stanie absolutnego niepokoju, jest się pełnym niczego.
Nie istnieje miłość, która mogłaby nas pocieszyć po doznaniu odrazy wobec tego, co istnieje, i tego, co nie istnieje, po doznaniu obrzydzenia wobec bycia i niebycia. Wszystkie podejmowane środki wydają się bezsilne, jeśli chodzi o zwalczanie czy rozcieńczenie tej trucizny całkowitego obrzydzenia, czyniącej nam życie nieskończenie dalekim. Odczuwamy wtedy wszystkimi włóknami gorycz tego zabójczego obrzydzenia, która przenika w nas głębiej niż przerażenie i dręczy silniej niż obsesja, która jest bardziej przenikliwa niż niepokój i bardziej dramatyczna niż zwątpienie, tak że nie potrafimy już wierzyć, że to co widzimy, jest życiem, i że to właśnie śmierci się lękamy; jesteśmy znieruchomiali, dalecy od wszystkiego, niepo-ruszeni i skamieniali. Skamienienie i bezruch tych niezliczonych chwil obrzydzenia przypominają monumentalny smutek, jaki budzą w nas bezkresny horyzont pustyni i nieskończona dal. Nikt jednak nie ubolewałby nad nieskończonym dystansem, który wprowadza między niego i świat obrzydzenie, gdyby on sam nie był znieruchomieniem, smutkiem i odrętwieniem. Tym, co głęboko niepokojące w odrazie, jest to, że mierzy ona przede wszystkim w istoty, które są — lub powinny — być nam drogie. Za każdym razem, gdy ogarnia nas ogólne obrzydzenie życiem, nie nienawidzimy nieprzyjaciół, naszego wstrętu nie budzą też ludzie niesympatyczni lub obojętni, lecz ci, z którymi jesteśmy w naturalny sposób związani: przyjaciele, kochankowie i ludzie budzący nasz podziw. Ten niesamowity fakt jest tak niepokojący, że nie możemy go pozostawić bez wyjaśnienia. Doświadczać obrzydzenia wobec tego, co nam najdroższe! Oto bowiem istoty, które kochamy i dla których moglibyśmy poświęcić wszystko, stają się w jednej chwili szpetne, czasem nawet odrażające, zawsze niewystarczające, ograniczone i pospolite. Tam, gdzie ongiś dostrzegaliśmy delikatność, teraz znajdujemy jedynie prostactwo, a na miejscu bogactwa widzimy nieuleczalną pospolitość. To, co nie dawało się wysłowić w naszym pociągu do niektórych, traci tajemniczą głębię, a na jej miejscu pojawia się obraz istoty bez wyrazu, pustej i próżnej. Obrzydzenie kompromituje tajemnicę związków, unieważnia ukryte znaczenia i sekrety wspólnoty dusz. Gesty drogiej istoty, na które byłeś tak wrażliwy, słowa, w których wydawało ci się słyszeć wibrację, pieszczotliwe brzmienie głosu i zniewalające spojrzenia, pozwalające wykiełkować i wzrosnąć wszelkim odcieniom stanów duszy, ta cała gama intymnych subtelności, wszys-Iko, co nieodparte i urzekające, wydaje się nagle beznadziejnie płaskie, wulgarne aż do łez, nic nie znaczące, aż do obrzydzenia. Każde przeszłe oddanie, miłość, podziw i bezwarunkowe przywiązanie, entuzjazm odkrywający wewnętrzne cnoty i zalety — wszystko to rozprasza się we mgle ducha, w niepokojącym zmierzchu istoty niezdolnej odnaleźć w innym słabego płomienia i znajdującej w nim jedynie żałosny brak wyrazu, zimną i jałową pospolitość. Jakże zatem nie cierpieć przez tę odrazę, która — oddalając nas od wszystkiego, co jest — oddziela nas od wszystkiego, co kochamy lub powinniśmy byli kochać? Czemu to, co jest nam tak drogie, budzi w nas