W grudniu 2002 roku skontaktowała się ze mną Sheryl C., inteligentna i bardzo uprzejma siedemdziesięciolatka. Od piętnastu lat cierpiała na postępującą głuchotę nerwową, a teraz utraciła słuch w obojgu uszach. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej dawała sobie jakoś radę dzięki czytaniu z ust i skomplikowanym aparatom słuchowym, ale potem nastąpiło gwałtowne pogorszenie. Jej otolaryngolog zasugerował prednizon. Pani C. przez tydzień brała coraz silniejsze dawki leku i czuła się całkiem dobrze, aż wreszcie „siódmego czy ósmego dnia — brałam wtedy sześćdziesiąt miligramów — zbudziły mnie w nocy straszliwe hałasy: jakieś okropne mechaniczne dźwięki; zakryłam uszy, ale to w niczym nie pomagało. Wszystko było tak głośne, że chciałam uciekać z domu”. W pierwszej chwili pomyślała, że to straż pożarna zatrzymała się przed domem, kiedy jednak podeszła do okna, ulica była zupełnie pusta. Tak naprawdę dopiero wtedy zrozumiała, że dźwięki rozlegają się w jej głowie, że po raz pierwszy w życiu ma halucynacje.
Po jakiejś godzinie zgiełk ustąpił miejsca muzyce: tematom z Dźwięków muzyki, a także fragmentowi Michael, Row Your Boat Ashore: po trzy, cztery nuty z jednego lub drugiego, powtarzające się ze straszliwą intensywnością. „Dobrze wiedziałam, że nie ma żadnej orkiestry, żadnej kapeli, że to wszystko we mnie. Bałam się, że zwariowałam”.
73