ROZDZIAŁ X
Po blisko trzech miesiącach poniewierki i zgryzot różnych przyszły dla Dubowików dnie otuchy błogiej i nowe] wiary w dobrą gwiazdę.
Pierwszy tydzień pracy w fabryce był dla Zygmunta dość cierpki. Nie przyzwyczajony był do tego rodzaju trudu. Gnębiła go senność, bolały go krzyże i poranione ostrymi kątami zamrożonego mięsa ramiona. Gdy po szesnastu godzinach ładowania statku wyszedł po raz czwarty na posiłek, to za godzinkę snu gotów był wszystko na świecie oddać.
Lecz rychło się przyzwyczaił. Po przygojeniu się pęcherzy skóra na ramionach zaczęła twardnieć, przeistaczając się w odcisk, odporny na wszelakie tarcie.
W pierwszą wolną od pracy fabrycznej chwilę udał się do właściciela lepianki, przedkładając mu swój projekt reperacji. Hiszpan przyjął ofertę skwapliwie i zapowiedział, że za trudy jeden miesiąc może przesiedzieć gratisowo, a potem będzie płacić dziesięć pezów miesięcznie.
Zygmunt zabrał się do dzieła bez zwłoki. Nieregularne godziny pracy w fabryce były mu na rękę. Po szesnastu a nieraz i trzydziestu godzinach ładowania statków miał jedną całą, lub nawet dwie doby wolne, które mógł użyć do pracy w domu.
Najpierw wyrównał rozmieszanym bagnem ściany, potem zabrał się do łatania dachu. Domka pomagała mu w czym mogła, lub podawała na sposób tubylców matę. Pracował z zapałem, ochota w nim do czynu rosła i krzepła pewność siebie.
A tu już i wiosna do życia się budziła. Sierpień już dobiegał końca. Dnie stawały się coraz dłuższe i cieplejsze. Rozgrzane słońcem wierzby zaczęły puszczać miluśkie kanarkowego koloru listki.
Dubowik spostrzegł dopiero teraz, że się osiedlił w najbardziej miłym zakątku szpetnego miasta. Fabryki były daleko, więc nie dochodziły tu ni woń, ni wrzawa. Miejsce było ustronne i nie tak niskie jak w innych częściach miasta, ślepa, nieruszana kołami ulica wyglądała jak łączka u nas przed kośbą. A tuż obok siwiał młodymi listkami lasek wierzbowy z przesuwającym się przezeń kanałem z wieczną wodą, hodującym u swych brzegów bujne szuwary.
Zygmunt wycinał w szuwarach potrzebne mu do krycia trzciny, a Felek czekając nań przy lasku, brodził po sięgającej mu do kolan trawie, zrywał kwiaty dzięcieliny i nucił przywiezioną z kraju melodię:
Chodziła po polu i zbierała kłosy.
Takie dziewczę kocham, takie dziewczę
Ikocham,
co ma jasne włosy...
Stara, spowszechniała piosenka teraz w błogim nastroju ducha, w tym obcym, dalekim od ojczyzny kraju wydała się Dubowikowi tak sielską i rzewną, że mu oczy się zamgliły i pierś wezbrała, nie mogąc zmieścić cisnących się do serca uczuć.