280 LOSY PASIERBÓW
— To ty dopiero z kampy? — spytał pijąc matę.
— Tak, z poniewierki. Mizeria wszędzie okropna. Włóczyłem się od miejsca do miejsca i wracam do żony — zbiednił się, aby nie przypuszczali, że ma przy sobie pieniądze.
— Ale ty słabo jeszcze mówisz po kastyllań-sku. Mówmy lepiej po rusku.
— Co, wy Ruscy?
— Ni Ruski ni Polski. Miszany. Spod Mińska. A on krioża. Robimy razem na karboni i żyjemy po kawalersku. Bez baby i mebli.
— Toż widać — mruknął. Z izby ciągnęła woń skisłych pomyj i moczu. Pobielone przezeń parę miesięcy temu ściany były poplamione. Na hakach wisiały dwie brudne, zaszmalcowane jakąś mazią bluzy.
— Dalekoż stąd wybrała się moja żona’ — spytał.
— Do Ensenady wyjechali.
— Do Ensenady??! A to czemu? Co się stało? — zaniepokoił się jeszcze bardziej.
— Po drużbie z tą drugą młodą mężatką. Jak ona tego... Ze Staśką Karaś. Ci do Ensenady, a Suszycki na Villa Dolores.
— To teraz nikogo już w dziedzińcu nie ma?
— Nie widzicie, że ciemno w oknach?
— To proszę mi dać adres, ja tam pojadę.
— Z wszelką przyjemnością, ale nie zanotowałem. Nie spodziewałem się, że mi będzie potrzebny. Widzieć widziałem, bo na trzeci dzień wasza baba ze Staśką przyjeżdżała po resztę rzeczy, więc ja odprowadziłem obie aż do ich domu. To jest aż na Cambaceres, ale jaki tam adres, nie powiem. Przenocujesz u nas, a ja jutro zaprowadzę tam ciebie.
Zygmunt spojrzał na obu i odrzucił propozycję. — Jeszcze zarżną śpiącego — pomyślał. —
Lepiej już pchać się gdzieś na fondę lub do żyda.
— Wolałbym dziś tam zajechać. Może będziecie łaskawi dziaduszka!
— Hm, łaskawi... A zafundujesz mi chop?
— Dwa zafunduję, tylko zaprowadźcie.
— Dobrze, ale musisz poczekać z godzinę. Ja nie pojadę ludzi straszyć. Trzeba się uporządkować. My dopiero z okrętu. Chcesz maty?
— Jeżeli dacie, to czemu nie.
— Pij, bracie. Wody i pocieruchy tej nie brakuje. A ty — zwrócił się po hiszpańsku do współ-lokatora, — idź póki jeszcze czas do sklepu, bo Jutro nie będziemy mieli co żreć ni wypić.
— Dobrze, ale zobacz ile i czego trzeba, aby nie chodzić po dwa razy.
— A ty sam nie możesz? Wszystko ja mam pamiętać. Bobo!
Sprawdzili lokującą się w skrzyni od mydła spiżarnię swoją, pomówili ze sobą chwilę i krio-żo ruszył do sklepu, a „mieszaniec” zaczął ostrzyć brzytwę.
— Tylkoż nie baw się tam długo — rzucił za odchodzącym.
Po chwili jeszcze coś sobie przypomniał i do-gnawszy posłańca na ulicy, dał mu dodatkowe zlecenie. Powróciwszy do ranczy zabrał się żywo do golenia.
Zygmunt niecierpliwił się. Ssał na pół zimną matę i palił ciągle, wodząc oczami za ziomkiem.
— Ty się nie gorączkuj, bratku — zaczął tamten. — Pół godziny wcześniej czy później, to wszystko jedno. Dziś i tak do północy nie będą spali, a my do tego czasu na pewno za-jedziemy.
Ogolił z grubsza brodę, umył się, wziął zmiętą lecz czystą bluzę ze spodniami, wzuł skórzane sandały, a posłańca nie było.