Część druga. Mijają trzy miesiące od dziś i ona dzwoni znowu. „Spotkajmy się” - proponuje, po czym znowu się rozbiera. Czy grozi mi taki kataklizm?
Jest taki obraz Stanleya Spencera, wisi w Tatę: podwójny akt artysty i jego żony, uwiecznionych grubo po czterdziestce. To kwintesencja szczerej wypowiedzi na temat trwałych związków, na temat płci egzystujących razem w czasie. Mam jego reprodukcję w jednym z albumów Spencera, na dole. Potem przyniosę. Spencer siedzi, kuca właściwie, obok leżącej żony. Wzrokiem pełnym gorzkiego żalu spogląda na nią z góry, z bliska, przez okulary w drucianej oprawie. Widz też przygląda im się z bliskiej perspektywy: dwa nagie ciała widnieją tuż przed naszymi o-czami, eksponując bezwstydnie to, że nie są już ani młode, ani atrakcyjne. Żadne z tych dwojga nie jest szczęśliwe. Ciężka przeszłość czepia się kurczowo teraźniejszości. Zwłaszcza w postaci żony wszystko obwisło, pogrubiało, i widać już oznaki strat poważniejszych niż więdnące ciało.
Na skraju stołu, widocznym w pierwszym planie, leżą dwa kawałki mięsa: udziec jagnięcy i mały kotlet. Surowe mięso odmalowane zostało z fizjologiczną pedanterią i tą samą bezlitosną szczerością, z którą artysta przedstawił sflaczałe piersi i obwisły, wyzuty z pożądania członek, u-miejscowione o kilkanaście raptem centymetrów od nie-ugotowanego pożywienia. Patrzymy jak przez okno rzeź-nika, nie tylko na mięso, ale i na anatomię seksualną pary małżeńskiej. Ilekroć teraz myślę o Consueli, przypomina mi się ten surowy udziec jagnięcy w kształcie prymitywnej maczugi, a obok bezwstydnie obnażone ciała męża i żony. Im dłużej patrzy się na obraz, tym bardziej absurdalna wydaje się obecność mięsa tuż przy materacu małżeńskiego łoża. Uderza melancholijna rezygnacja w tępawym spojrzeniu żony i odrąbana brutalnie porcja mięsa, która nie ma
|ui nic wspólnego z żywym jagnięciem. Od trzech tygodni, od nocnej wizyty Consueli, nie umiem pozbyć się widoku tych dwóch szczegółów.
Obejrzeliśmy, jak Nowy Rok dociera do kolejnych punktów kult ziemskiej, witany bezsensowną masową histerią, w którą przekształciły się sylwestrowe obchody milenijne. Świetliste wybuchy obejmowały kolejne strefy czasu i żaden z nich nie byl zainicjowany przez ben Ladena. Nad nocnym Londynem wirował świetlny spektakl, który nie miał sobie równych od czasu barwnych pióropuszy dymu towarzyszących bitwie o Anglię. A wieża Eiffla tryskała ogniem niczym kopia miotacza, jaki 'Wemher von Braun skonstruować mógł dla hitlerowskiego arsenału zniszczenia - legendarnego pocisku nad pociskami, rakiety nad rakietami, bomby nad bombami, której wyrzutnią stał się wiekowy Paryż, a celem — cała ludzkość. Przez okrągły wieczór wszystkie stacje telewizyjne nadawały relację z Armagedonu, którego oczekiwaliśmy w przydomowych schronach od szóstego sierpnia czterdziestego piątego roku. Jakże mogło być inaczej? Przecież nawet tej nocy, zwłaszcza tej nocy, ludzie spodziewali się najgorszego, a cały wieczór byt jednym wielkim próbnym alarmem bombowym. Oczekiwaniem na serię koszmarnych Hiroszim, które połączą się w łańcuch unicestwienia potulnych cywilizacji całego świata. Teraz albo nigdy. 1 nie stało się.
Może to właśnie było przyczyną zbiorowej euforii: że się nie stało, że nie nastąpiło, że ostateczna katastrofa końca teraz już nigdy nie nadejdzie. A cały ten chaos jest chaosem kontrolowanym, odmierzanym przerwami na reklamę nowych samochodów. Telewizja pokazała to, w czym jest najlepsza: triumf trywializacji nad tragedią. Triumf Po-
121