M BUNT W TREBLINCE
W baraku Alfred wskazał mi kolorowe bety. Powiedział mi, że ten, do którego one poprzednio należały i który na nich jeszcze wczoraj spał. dziś został zabity. Położyłem się na barwnej pościeli. Nagle cały barak oświetlony został migocącymi małymi świeczkami, poprzyłepianymi przez więźniów do drewnianych krzesełek. W ciągu dnia krzesełka schowane byty wśród betów. Część mieszkańców baraku przygotowywała sobie nocne legowiska. Reszta, a ja dołączyłem do nich. wyciągnęła puszki po konserwach, których górna część była wycięta w trzy trójkąty. Na te prowizoryczne kuchenki stawialiśmy garnczki aluminiowe, w które mnie również zaopatrzono. Do wnętrza puszki wrzucano kawałki świec i kulki z waty, które się zapalało. Po krótkim czasie zawartość gamczków, która na ogół składała się z farfelków, kakao, cukru i tłuszczu, zaczynała się gotować.
Spalone świece i wata tworzyły gęsty dym, który uniemożliwiał mi widzenie dalej ode mnie leżących towarzyszy. Nagle spoza zasłony dymnej dochodzi do mnie znajomy głos, jakby z oddali. Głos, który budzi we mnie wiele wspomnień, głos, który przed laty często słyszałem i który gdzieś pozostał w mojej podświadomości. Zastanawiając się nad tym, skąd ja ten głos znam, nic wsłuchuję się w treść słów. Dopiero po chwili docierają do mnie słowa: „Czy ty jesteś Samkiem Willenbergiem z Częstochowy?”. Widzę jakąś wysoką postać w okularach na nosie, ze szpakowatymi włosami, posuwającą się w moją stronę. stąpającą ostrożnie przez barwne barłogi, które już zostały rozłożone przez więźniów na noc i na których już większość z nich leżała. Przeskakując je, zwraca się do mnie:
— Willenberg! Tb ty? Co z twoim ojcem i całą twoją rodziną?
— Kim pan jest? — spytałem.
— Jestem twoim profesorem.
Z półmroku wyłania się sympatyczna, kulturalna twarz mojego profesora historii Meringa. Patrzy na mnie swoim zezującym wzrokiem spoza okularów. Wzroku tego w swoim czasie jako uczeń wstępnych klas bardzo się bałem, chociaż profesor był przyjacielem mojego ojca i częstym gościem w naszym domu. Tbraz spoziera na mnie tutaj w wariacko kolorowym baraku. Przy migoczących świeczkach, wokół których więźniowie poubierani w kolorowe piżamy i bon-żurki jedzą dopiero swoją właściwą kolację. Padliśmy sobie w ramiona. Dla naszych towarzyszy była to scena może groteskowa. Ale my byliśmy sami ze sobą, wyłączeni i nieczuli na wszystko, co nas w tej chwili otaczało. Nagle poczułem, że ktoś mnie ciągnie za nogę. To Alfred w ten sposób chciał mnie przywrócić do rzeczywistości. Profesor Mcring przysiadł na moim barłogu i, trzymając mnie za rękę, dopytywał się o całą moją rodzinę. Opowiedziałem mu, że ojciec uciekł z Opatowa, gdzie malował przed wybuchem wojny synagogę i dokąd też
przyjechaliśmy po wybuchu wojny. Dostał od znajomych Polaków aryjskie papiery na nazwisko Karol Baltazar Fękosławski i wyjechał w stronę Warszawy.
— Ty się ładnie po polsku wyrażasz!
— U nas w domu mówiło się tylko tym językiem, panie profesorze.
— Czyś zwariował, jak do mnie mówisz! Przestań mnie tytułować!
— Trochę trudno po tylu latach nagle przestać do pana profesora tak się zwracać. 1 proszę mi z góry wybaczyć moje przyszłe omyłki.
Z kolei zacząłem wypytywać o niego i jego najbliższych. W oczach profesora zabłysły Izy. Drżącym głosem powiedział:
— Willenbcrg. straciłem tutaj moją żonę. Pamiętasz ją?
Pamiętałem ją dobrze. Do dzisiaj widzę w pamięci wyraźnie jej potężną postać. Przezywaliśmy ją „Kobyła”. Była moją nauczycielką polskiego we wstępnych klasach. W jakiś czas potem wyszła za Meringa. Opowiadał dalej.
— Była tutaj również razem z nami moja malutka córeczka. Ją również zlikwidowano. Zostałem sam. Wyciągnięto mnie z transportu i stałem się więźniem tej fabryki śmierci. Jesteś tutaj świadkiem mordu całego narodu żydowskiego. Wiedzo tym. że ja, byty profesor, patrzę na to z punktu widzenia historycznego.
W tym momencie spojrzał na mnie wzrokiem, którego się niegdyś tak bardzo bałem, gdy mówił do mnie ze swojej katedry. Złapał mnie za rękę i cichym głosem szeptał:
— Wittenberg, ty musisz żyć, ty musisz stąd uciec!
Patrzę na niego z niedowierzaniem. O czym on mówi? Czego on ode mnie chce? Jak można stąd uciec? Ja, który dopiero dzisiaj tu przyjechałem, nie zdawałem sobie sprawy z grozy sytuacji.
— Ty masz dobry aryjski wygląd, dobrą dykcję; Nie masz w sobie nic żydowskiego. iy musisz stąd uciec, aby opowiedzieć światu, coś tutaj widział i co jeszcze zobaczysz. Ib będzie twoje zadanie.
Patrzę na profesora i nie bardzo jeszcze rozumiem, o co mu chodzi Po chwili oddalił się i powrócił do swojego barłogu. Pb jego zniknięciu pojawiła się nowa posłać w kolorowej chińskiej piżamie. Nachyla się do mnie.
— 'iy mnie chyba wcale nie pamiętasz, a ja cię od razu poznałem.
— Kim pan jest?
— Jestem ojcem Harry’ego.
— Gerszonowicz! Gdzie jest Harry?
— Został po aryjskiej stronic. Ja tutaj przyjechałem z żoną. Wysiedlony zostałem z Częstochowy.
Wypytuje mnie o moich. Znów opowiadam o sobie. Powtarza się to wielokrotnie, bo prawic wszyscy są tutaj częstochowianami. Pamiętam mojego kole-