szło, węgiel mu sic walił i zarobił dużo. W do ma bieda sic skończyła. I tak płynął rok za rokiem i domek se wystawił, tak, że teraz już o skarbniku zapomniał, chleba już nie nosił, gdy do przodku przyszedł. Ten duch sic do niego stawił: — Za dobrze ci idzie, bracie, i zapomniałeś już o mnie, nic dotrzymałeś obietnicy, przeto czeka cie ta sama kara. I zatrząsło i zwaliło sie na niego pod filarem i tam został na wieki i znowu straszy innych, póki go nikt nie wybawi" („Gadka za gadką", s. 99—100).
„Jeden śleper pomimo napomnień swoich kolegów, żeby tak nie przeklinał, nie umioł sie tej klątwy oduczyć. Roz, kiedy mioł wyciść z przodka naładowany wóz z węglem i nie umioł go ani z miejsca ruszyć, zacął tak paskudnie kląć, że aże wszyscy z nim pracujący zatkali sobie uszy. Naroz zacął ten przeklinający śleper kulać sie po ziemi i tak płakoł i wołoł o pomoc kolegów. Wszyscy słyszeli, jak coś twardego wali po śleprowym ciele, chociaż koło niego żywej duszy nie widzieli. Górnicy podeszli ze strachem, podnieśli wijącego się z bólu górnika i dali go do woza, a uderzenia na jego ciele zaroz przestało. Kiedy przynieśli ślepra pod szyb i wyciągnęli go z woza, uderzenia tak jakby cepem padły na ciało ślepra. Uderzenia te trwały tak długo, dopóki oczy ślepra nie widziały dziennego światła, bo dotąd sięga siła skarbnika, który ślepra za to przeklinanie ukoroł" („Gadka za gadką" s. 101).
„Kiedyś w kopalniach oprócz ludzi pracowały również konie. Kopalniane łyski i siwki ciągnęły wózki z urobkiem z przodków na podszybie, skąd windami wydobywano je na powierzchnię. Ludzie po każdej zmianie opuszczali podziemia kopalń, ale konie przebywały tam przez całe długie miesiące. W niedziele i święta, kiedy w kopalniach nie pracowano, do koni zjeżdżali stajenni, aby je nakarmić, napoić i oczyścić. Było to na szybie Głębokim w Karwinie. Pewnej niedzieli zjechało do kopalni dwóch stajennych. Oczyścili konie, nasypali im obroku, do koryta nalali czystej wody do picia, a potem położyli się na sianie i zasnęli. Wkrótce potem jeden ze stajennych posłyszał przez sen jakieś charczenie. Ocknął się i stwierdził, że to charczy Leżący obok kolega. Poświecił nań swym górniczym kagankiem i spostrzegł, że około szyi charczącego owinął ktoś i mocno zacisnął kawał brudnej szmaty. Rozluźnił więc szmatę i zbudził duszącego się towarzysza. Kto to mógł zrobić? Obaj przypuszczali, że do kopalni zjechał ktoś trzeci, który spłatał im takiego figla. Umilkli na chwilę i niedaleko w chodniku posłyszeli kroki oddalającej się postaci. Obaj stajenni porwali swoje kaganki i pobiegli za owymi krokami. Wkrótce dopędzili jakąś szarą postać. Przystanęła ona na chwilę, potem roześmiała się jakiś dziwnym śmiechem i przepadła w ciemnych chodnikach kopalni. Przerażonych stajennych ogarnął strach. — Dyć to był Pustecki — wyszeptali ze strachem. — To mnie podusił za to, żech oto głośno gwizdoł — powiedział jeden. — Na isto! — rzekł ten drugi. Starzy górnicy opowiadali bowiem, że Pustecki nie znosił gwizda-
125