Stacja metra Butowo. Ostatnia na pomarańczowej linii. To już właściwie nie Moskwa, tylko Podmoskowje. Do metra trzeba iść co najmniej piętnaście minut, do centrum jedzie się około godziny. Najgorzej jest zimą, kiedy trzeba brnąć przez bryły na wpół rozmar-zniętego śniegu, którego nie nadążają uprzątać zmarznięci tadżyccy gastarbeiterzy. No i ten północny, ostry wiatr hulający po niczym nie osłoniętych przestrzeniach pomiędzy wyrosłymi niedawno blokami. Ale coś za coś. Latem można pójść z dziećmi do pobliskiego lasu, pospacerować nad sztucznym jeziorkiem, pooddychać świeżym powietrzem, odsapnąć od morderczego moskiewskiego tempa. Szkoda tylko, że mieszkanki okolicznych bloków notorycznie opalają się topless na miejscowej miniplaży. Akurat przy ścieżce prowadzącej do metra. A tu nie dość, że religia zakazuje patrzeć, to jeszcze żona co drugi dzień pyta z zazdrością, czy znów się tam wylegiwały.
Małe, skromne, ale bardzo przytulne i zadbane mieszkanko. Zaraz po wieczornym namazie, który gospodarz odmawia w sąsiednim pokoju, siadamy do stołu. A właściwie do rozłożonego na podłodze dywanu. Baranina, płow, dagestańskie pierogi. A potem tradycyjnie czaj i słodycze. Zaaferowane dzieciaki popisują się przed gośćmi, nie dają dojść do słowa. Dopiero gdy po kilku próbach Zarinie udaje się ułożyć rodzeństwo do snu, można spokojnie porozmawiać.
Z naszego powodu, a - jeśli popatrzymy oczami Zariny - to dzięki nam, Szamil wrócił dziś trochę wcześniej do domu. Zwykle przychodzi, gdy już jest ciemno. Chwila zabawy z dziećmi, karmienie, kąpanie. Czasami, gdy usypianie pójdzie dobrze, uda się wygospodarować godzinkę-dwie, żeby usiąść przed komputerem i nadrobić zaległości. A rano szybkie śniadanie, sprint do metra, godzinka
151