strony nie macie się już czego obawiać: ani aktów buntu, ani słów wyzwania, ani nawet oskarżającego spojrzenia.
Wróciliśmy do baraku; Alberto i ja nie mogliśmy spojrzeć sobie w twarze. Ten człowiek musiał być silny, musiał być z innego metalu niż my. skoro to wszystko, co nas złamało, jego nie potrafiło ugiąć.
Bo i my jesteśmy złamani, pokonani; nawet jeżeli umieliśmy się przystosować, nawet jeżeli nareszcie nauczyliśmy się zdobywać posiłek i przezwyciężać trud i zimno, nawcl jeżeli powrócimy.
Wciągnęliśmy menażkę na pryczę, dokonaliśmy podziału. zaspokoiliśmy wilczy codzienny głód. a teraz gnębi nas uczucie wstydu.
Od wielu już miesięcy co pewien czas słychać było huk armat rosyjskich, kiedy naraz II stycznia 1945 rozchorowałem się na szkarlatynę i znów wylądowałem w Ka-Be. InfectionsabteUung to pokoik prawdę mówiąc bardzo czysty, z dziesięcioma pryczami na dwóch poziomach, jedną szafą, trzema stołkami i kubłem z sedesem. Wszystko razem trzy metry na pięć.
Na górne prycze z braku drabinki niewygodnie było wchodzić, kiedy więc stan chorego pogarszał się. przenoszono go na niższą pryczę.
Gdy tam przyszedłem, byłem trzynasty; z pozostałych dwunastu czterech miało szkarlatynę: dwaj Francuzi „polityczni" i dwaj młodzi Żydzi węgierscy, trzech dyfteryt, dwóch tyfus, a jeden szkaradną różę na twarzy. Ostatni dwaj mieli więcej chorób i byli niewiarygodnie wynędzniali.
Miałem wysoką gorączkę. Na szczęście dostałem pryczę sam dla siebie; położyłem się z ulgą; wiedziałem, że mam prawo do czterdziestu dni odosobnienia, a więc wypoczynku, a byłem w dostatecznie dobrej formie, aby nie obawiać się następstw szkarlatyny z jednej strony a selekcji z drugiej.
Dzięki długiemu już doświadczeniu w sprawach obozowych zdołałem zabrać ze sobą osobiste drobiazgi: spleciony kłąb drutu elektrycznego, łyżkonóż, igłę z trzema nitkami, pięć guzików i w końcu osiemnaście kamyczków do krzesania ognia, które ukradłem w laboratorium. Z każdego z nich, spiłowując go cierpliwie nożem, można było zrobić trzy małe kamyczki, wymiarem nadające się do normalnej zapalniczki. Wartość ich oceniono na sześć do siedmiu racji chleba.
Cztery dni upłynęły mi spokojnie. Na polu padał śnieg i było bardzo zimno, ale barak ogrzewano. Otrzymywałem silne dawki sulfamidów, męczyły mnie nudności i z trudem mogłem jeść; nie miałem też ochoty nawiązywać rozmowy.
Dwaj Francuzi ze szkarlatyną byli sympatyczni. Pochodzili z Wogezów, do obozu przybyli przed kilku dniami z dużym transportem cywilów, zagarniętych przez Niemców przy wycofywaniu się z Lorena. Starszy z nich, szczupły i mały. miał na imię Arthur i był wieśniakiem. Drugi, jego towarzysz z pryczy, imieniem Charles, był nauczycielem szkolnym i miał trzydzieści dwa lata. Zamiast koszuli dostała mu się letnia koszulka sportowa, zabawnie krótka.
Piątego dnia przyszedł fryzjer. Był to Grek z Salonik, mówił tylko pięknym hiszpańskim językiem, jakiego uży-wają jego rodacy, lecz rozumiał po kilka słów ze wszystkich języków, jakimi mówiono w obozie. Nazywał się Askenazi i w obozie był już prawie trzy lata; nie wiem, jakim sposobem mógł otrzymać stanowisko Frisóra w Ka-Be: nie mówił ani po niemiecku, ani po polsku i nie był nadmiernie brutalny. Jeszcze nim wszedł, słyszałem, jak długo i z podnieceniem rozmawiał na korytarzu z lekarzem, jego współrodakiem. Wydało mi się. że ma niezwykły wyraz twarzy, lecz ponieważ mimika Lewantyńczyków jest różna od na-
165