— Czego ty chcesz?
— Przekrocz tę granicę fałszu.
— Jaką?!
— Zapomnij o „sobie samym”.
Muller aż się na krześle uniósł mierząc go od stóp do głowy podejrzliwym spojrzeniem.
— Między jakie jezuity tyś się wpisać zdążył?!
Ale Hertenstein spostrzegł się jakby, że nie w porę wystąpił lub też pożałował może, że w ogóle rozpoczął o tym: wtłoczył ręce do kieszeni i powrócił do swej wędrówki po pokoju. Muller odprowadzał go z początku podejrzliwymi, badawczymi oczyma, ale niedbały półuśmiech rozwiał mu się wnet na wargach: zgasił go zimny i twardy spokój na twarzy Herten-steina. I znowuż ten dreszcz chłodu, co iskrą wskroś poprzez ciało przebiega. Kręcił się niespokojnie w swym kącie na kanapie, chwytał raz po raz papierosa. Zaśmiał się nieszczerze jedną, drugą ironią, chcąc jakby wywołać w nim odruch jakichkolwiek namiętności. Ten twardy, ponury, zawzięty spokój... fanatyka! (kończył Muller w myślach). I coraz to chwiejniej, coraz lękliwiej czuł się w atmosferze tego spokoju. I teraz dopiero, w miarę jak patrzał na Hertensteina, począł sobie uświadamiać w całej jawie i obrazowości to, co wykonać zamierzyli. A to równe stąpanie jego po pokoju wydało mu się nieubłagalnym krokiem chwili, która się zbliża... Więc tak się zbliży ona: tak lodowo zimnie i bezdusznie? Bez żalu, bez rozpaczy, bez buntu nawet?... Nie! — szarpnął się i poczuł, że omiękłe wargi dygocą mu jak w febrze.
Rozumiał, że jeśli ten paroksyzm trwogi nie minie, gotów zerwać się i uciec. Dokąd? przyszło mu równocześnie na myśl. Wszak nigdzie właściwie nie jest u siebie, nigdzie nie mieszka, nikt go się nie spodziewa i nikt nań nie czeka. Pod most? do parku na ławkę? Do Jelsky^go? (po tym, co było?...)
I na co ucieknie? po co? z jaką myślą? Bo przecież każdy w takim położeniu musi mieć tę jedną upartą myśl, która mu umożliwia przespanie się pod mostem lub w parku na ławce? Tamci wszyscy mają tę jedną: „Chcę jeść, jutro będę jadł”.
A więc na to uciekać od Hertensteina?... A potem? Każdy z takich, o ile o trzy dni myślą wybiec naprzód potrafi, musi mieć to, co ludzie nazywają nadzieją. Tamci wszyscy mają tę jedną: „Będę co dzień spał pod dachem, będę dużo, dużo jadł!*
A więc na to uciekać stąd od Hertensteina?... Jakaż moja nadzieja? — Trzy miesiące lub chociażby pół roku...
I stanęła mu nagle przed oczyma zimna, nudna biel szpitalnej sali. 1 te szeregi wąskich łóżek, te żółte, wyschłe, bezmyślne głowy na poduszkach, ten zapach ckliwy, woń kalectwa i śmierci: to całe piekło cierpienia, powleczone białym powietrznym kirem, i czarny jak otchłań, wielki znak Chrystusa — zda się nie ludzką powieszony ręką, lecz ustawiczną trwogą tylu przygasających oczu rozkrzyżowany na ścianie. Gdzieś, na jednym z tych łóżek, leżeć zapomniany, miesiące całe tonąc w tej zimnej bieli. I myśleć tylko o tym, że tam, poza szpitalnymi murami, w żywym jeszcze świecie, nie po-« zostało z nas nic! nic!... Podczas gdy ci wszyscy, mierni, przyziemni1, już za młodu nikczemnie wyrachowani, którym się kiedyś ledwie rękę podawało — oni dopełzali się w życiu nawet do szacunku ludzkiego, ba! nawet do działalności owocnej. A myśmy zaczęli lotem, pozostawili po sobie tyle śladu, co przelotne ptaki, i tyle praw do ludzkiej uwagi, ile daje dobroczynność! Ich dobroczynność — tych miernych, przyziemnych, już za młodu nikczemnie wyrachowanych, tych solidnych i czcigodnych dziś obywateli, którym się ręki nie podawało — kiedyś! — gdy się jeszcze dumne w piersiach miało serce...
ci wszyscy mierni, przyziemni — jest to aluzja do słów Nietzschego cytowanych jako drugie motto do powieści (zob. przyp. na s. 3); można też zacytować tu słowa Miriama z eseju Los geniu ■ szów („Chimera” 1901, z. 1, s. 11): „Zrobiwszy ideałem człowieka — mierność (zwaną też przeciętnością czy normalnością), wzięliśmy ją za miarę, i wszystko, co pod strychulec jej zmieścić się nie chce i nie może, napiętnowaliśmy mianem szaleństwa, chorooliwości. zwyrodnienia lub innymi, niegdyś poświętnymi, a dziś obelżywymi nazwami: mistycyzmu, symbolizmu itp.”