samochodzie osobowym, a nie o ciężarówce; samochód, prawie nowy, rzadko sprawia kłopoty swemu właścicielowi.
W tym momencie powinien zrobić aluzję do wypadku, jaki zdarzył się w mieście, podczas gdy był ten z A..., wypadku nie groźnego, lecz który opóźnił o całą noc ich powrót na plantację. Skojarzenie tych dwóch wypadków byłoby całkowicie naturalne, lecz Frank nie napomyka o tym słowem.
A... od paru sekund przygląda się swemu sąsiadowi iz większą uwagą, jakby oczekując słów, które za chwilę będą wypowiedziane. Lecz i ona nie odzywa się, milczy, i to zdanie nie pada. Zresztą nigdy nie powracali w rozmowie do tego dnia, do tego wypadku i do tej nocy — przynajmniej, kiedy nie byli sami.
Frank wylicza teraz wszystkie części, jakie trzeba rozmontować, by sprawdzić cały gażnik. Sporządza ten przydługi inwentarz z pieczołowitą dokładnością, wyliczając mnóstwo części składowych i czynności, które są oczywiste same przez się, gotów jest niemal pokazać ruch po ruchu, jak odkręca się śrubę, po czym opisać, jak się ją zakręca.
— Sprawia pan dziś wrażenie bardzo dobrego fachowca — mówi A...
Frank milknie nagle, w samym środku swej przemowy. Spogląda w lewo, na oczy i usta A...; jej uśmiech jest tak spokojny, tak nic nie znaczący, że wydaje się, jakby
utrwalony na kliszy fotograficznej. Usta Franka są półotwarte, być może znieruchomiały nagle.
— Chciałam powiedzieć — w teorii — dodaje A... tym samym niezwykle uprzejmym tonem.
Frank odwraca oczy w stronę ażurowej balustrady, na której widać ostatnie wysepki farby i niezdarną jaszczurkę, a dalej nieruchome niebo.
— Dzięki tej ciężarówce zaczynam nabierać wprawy. Wszystkie silniki są do siebie podobne.
Z całą pewnością nie ma racji. Silnik_ wielkiej ciężarówki nie ma prawie nic_ wspólnego z silnikiem amerykańskiego wozu.
— Bardzo słusznie — mówi A... — To tak jak z kobietami.
Ale Frank jakby nie słyszał. Wpatruje się w dalszym ciągu w jaszczurkę — szaroróżo-wą — której skóra, obwisła pod dolną żuchwą, lekko pulsuje.
A... wypija do reszty złotawy płyn ze swej szklanki, lOdstawia ją na stolik i zaczyna gładzić koniuszkami sześciu palców trzy duże gwoździe o wypukłych główkach, które zdobią poręcze fotela.
Na jej wargach błąka się półuśmiech — pogodny, marzycielski lub roztargniony. Ale jest to uśmiech zbyt nienaganny, nieruchomo przyklejony do warg, może być równie dobrze uśmiechem sztucznym, narzuconym
143