SI BUNTWTRE8UNCE
Oczyszczają w ten sposób szybko plac. Znów esesmani okładają ich pejczami i nawołują do szybkiego biegu: — Schnell! Schnell! Tak pędzą ci biedni ludzie, którzy przed śmiercią są jeszcze bardziej maltretowani od innych. Mają zatrzeć wszelkie ślady tego, co się tutaj działo. Aby plac był pusty, aby pułapka mogła nadal sprawnie funkcjonować. Aby ci, którzy przyjadą z następnym transportem, niczego się nie domyślali. Aby był normalny, czysty, uporządkowany plac transportowy. Tylko z daleka dolatuje nas warkot motoru. Pytam, co to jest. Tłumaczą mi:
— Teraz gazują ludzi.
PO prostu ordynarnie gazują ich. Na końcu placu-sortowni znajdował się mały teren w kształcie prostokąta. Przylegał do wału piachu oddzielającego nasz plac od obozu śmierci. Ogrodzony był takim samym żywopłotem z wyschniętych gałęzi jak reszta obozu. Nad furtką powiewała flaga Czerwonego Krzyża.
Vorarbeiter rozkazał mi, abym zebrał pozbierane w czasie sortowania odzieży papiery, zdjęcia, dokumenty i zaniósł to wszystko w stronę zielono-brązowego parkanu z flagą Czerwonego Krzyża. Ruszyłem z paczką papierów zawiązaną w prześcieradło. Doszedłem do furtki w żywopłocie. Znalazłem się w małym przejściu. Przede mną byl znów parkan zagradzający mi drogę i zasłaniający dalszy teren. Skręciłem w jedyną wolną przestrzeń na lewo i znalazłem się w małym pokoiku obwieszonym czerwonymi pluszowymi kapami. Pod ścianami byty rozstawione ławki obite czerwonymi pluszowymi kołdrami. Siedzieli na nich starcy i kaleki. Kapo w białym fartuchu, z opaską Czerwonego Krzyża na ręku, prosił grzecznie siedzących, aby się rozebrali, gdyż będą badani przez lekarza. Gdy to powiedział, ludzie jak gdyby nabrali otuchy. Zaczęli opowiadać o swoich dolegliwościach w różnych językach. Powolnymi ruchami, przy pomocy więźnia ..Kota*' rozbierali się. Spod zdjętej garderoby wyłaniały się starcze nagie ciała dygoczące z zimna. Gdy kapo zauważył, że przyglądam się uporczywie temu, co się tu odbywa, rozkazał mi wyjść na zewnątrz drzwiami znajdującymi się po mojej prawej stronie. Znów natknąłem się na zasłaniający mi drogę żywopłot. Aby go ominąć, skierowałem się na lewo. Znalazłem się nagle na platformie z piachu. Siedział na niej na małym krzesełku Ukrainiec. Pod platformą, w dole, piętrzył się stos niedopalonych trupów. Przerażenie odebrało mi na chwilę możność poruszania się. Stałem obezwładniony. Brunatne. na wpół zwęglone ciała skwierczały i kurczyły się. Płomień skakał po nich i wybuchał jasnymi językami, gasł nagle i wypuszczał ku górze drobny kłębek dymu. To znów pełzał gazowym ognikiem, obejmując trupy i drzewo jakąś szatańską pieszczotą. Gdzieniegdzie jeszcze rozróżnić można było wielkie torsy dorosłych mężczyzn, drobniejsze kadłuby kobiet i małe ciałka dzieci. Nad wszystkim unosił się gryzący, ostry swąd spalenizny, wciskający się w nozdrza i wyciskający z oczu Izy. Rzuciłem naręcz przyniesionych papierów możliwie jak najdalej od siebie i odwróciłem się, by uciec z tego pieklą. W tym momencie na platformę, która unosiła się nade mną na wysokości około 3-4 metrów, weszli czwórkami, chwiejnym krokiem starcy. Zobaczyli nagle to samo. co ja widziałem z dołu. Zrozumieli, że wciągnięto ich w zasadzkę. Zaczęli się nieszczęśliwi szamotać na tyle, na ile im pozwalały ich starcze siły. Porozbiegali się we wszystkie strony małej rampy. Strzał w głowę oddany przez Ukraińca po tym. gdy pchnął ich w stronę krawędzi rampy, kończył ich żywot. Tych, którzy byli zupełnie zniedołężniali, sadzano na krawędzi rampy i w ten sam sposób likwidowano. Staczali się, brocząc krwią, w dół, gdzie się już piętrzył płonący stos ludzkich dał. Wstrząśnięty tym, co widziałem, wdrapałem się po piasku na górę. Gdy znalazłem się za upstrzonym gałązkami parkanem, zauważyłem z boku niewinny napis — „Lazaret”17.
O ironio i obłudo! Aby zapobiec ewentualnemu oporowi przeznaczonych na zagładę ofiar, napis ten wprowadzić miał w błąd odprowadzanych tu starców i zniedotężniałych ludzi.
Gdy powródłem z pustym prześrieradiem na plac, gdzie pracowałem przy sortowaniu, vorarbeiter zapytał mnie ironicznie, czy moje papiery dobrze się spaliły. Widząc moje przerażenie, które jeszcze nie zniknęło z mojej twarzy po tym, co widziałem, poklepał mnie pocieszająco po ramieniu i powiedział:
— Nic martw się, i tak my wszyscy się tam znajdziemy.
Tfego samego dnia przed wieczorem miałem zanieść przed końcem pracy dodatkową paczkę papierów, składającą się znów z listów, zdjęć, dokumentów, do lazaretu. Naród panów lubi czystość i żądał od nas w obozie, abyśmy przed szóstą oczyścili teren. Aby nie było żadnych śladów. Uwijaliśmy się i uprzątnęliśmy teren. — Sauber! Afachen!18— słyszeliśmy ciągle nawoływanie. Przykrywaliśmy uprzednio posortowane rzeczy kocami i pledami. Walizki zamykaliśmy, aby się nic nie zniszczyło i nie zabrudziło. I aby wachmani, którzy nas pilnowali, nie mogli kraść. Zaniosłem jeszcze jedną paczkę. Gdy byłem znów w dole i wysypałem papiery, tą samą bramą weszło dwóch więźniów dźwigających druciane nosze, na których leżał jakiś człowiek. Za nimi szedł Ukrainiec z karabinem w ręku. Więźniowie postawili swoje brzemię na ziemi i zdjęli nieprzytomną postać z noszy. Ułożono ją na ziemi. Potem strażnik wymierzył ku niej karabin i wystrzelił. Kula utkwiła w głowie. Leżący drgnął i zaraz znieruchomiał. Więźniowie pochwycili ciało za barki i nogi. Rozkołysali je i wrzucili
17 Od nicm.: Lazaret/— szpital potowy. u Sauber! Machen! (nicm.)—Oaeyidćl