461
^///. Miasu
Wielkie miasta
^6uijui uumacn, wita wycoiaia się z pobliża Londynu. W czasach Szekspira i Thomasa Dekkera miasto wspierało się jeszcze na leżących wokół miejscowościach pełnych powietrza i roślinności, gdzie były pola, drzewa, wioski, gdzie można było upolować kaczkę czy pójść do prawdziwej oberży na piwo czy ciasto z korzeniami (w Hogsdon) lub na Islington white pot, rodzaj budyniu, z którego słynęła wioska Islington. Tak więc, pisze mono-grafistka Thomasa Dekkera, „wiatr, który wiał w peryferyjnych dzielnicach stolicy, nie zawsze był duszny i nieczysty: w teatrach na południu, północy i północnym zachodzie przetrwała jeszcze cała radość wesołej starej Anglii, a jej świetna, porywająca fantazja przenikała przedmieścia (...) ogarniając całe miasto”. Wesoła Anglia, czyli Anglia z chłopskich stuleci średniowiecza: wizja to romantyczna, lecz niezupełnie fałszywa.138 Owa szczęśliwa więź nie okazała się jednak trwała.
Aglomeracja londyńska, nie przestając się rozrastać, rozłamie się w końcu na dwie części. Tendencja zapoczątkowana na długo wcześniej miała ulec przyspieszeniu po wielkim pożarze z roku 1666, który praktycznie zniszczył centrum, jeśli nie prawie całe City. Przed tą katastrofą, w roku 1662, William Petty tłumaczył, że Londyn rozrastał się w kierunku zachodnim, aby uciec „przed oparami, wyziewami, smrodami wszystkich śmietników wschodu, ponieważ główne wiatry wieją z zachodu. (...) Tak więc pałace najważniejszych osobistości oraz domy tych, którzy od nich zależą, lokowane są bliżej Westminsteru, dawne wielkie siedziby w City zostają zaś przeznaczone na cele handlowe lub podzielone na mieszkania...”139 W ten sposób bogactwa Londynu przesuwały się na zachód. Podczas gdy jeszcze w XVII wieku centrum miasta leżało w sąsiedztwie Cornhill, to w roku 1979
sytuowało się ono koło Charing Cross, czyli na zachodnim krańcu Strandu. Daleko więc zawędrowało!
Tymczasem wschód i niektóre dzielnice peryferyjne proletaryzowały się coraz bardziej. Wszędzie, gdzie można się wcisnąć w świat londyński, sadowi się i zakorzenia biedota. Najciemniejsze karty tej księgi zapisały dwie kategorie wydziedziczonych, Irlandczycy i Żydzi z Europy Środkowej.
Imigracja irlandzka ściągała tu wcześnie z najbardziej zagłodzonych obszarów wyspy. Byli to chłopi skazani u siebie na nędzną wegetację przez niską wydajność ziemi, lecz w równym stopniu i przez nacisk demograficzny, narastający aż do katastrofy głodu z roku 1846. Przyzwyczajeni do tego, by mieszkać wraz ze zwierzętami, a odżywiać się odrobiną mleka i kartofli, wytrwali w trudach, nie cofający się przed żadną robotą, wynajmowali się w wioskach pod Londynem jako robotnicy rolni, do każdych sianokosów. Niektórym z nich udawało się stamtąd przeniknąć do miasta i tu się zaczepić. Rozlokowali się w ohydnych ruderach w parafii St. Giles, na północ od City. Mieszkali tam po dziesięciu i dwunastu w jednej izbie bez okna, godząc się na płace znacznie niższe od zwyczajnie przyjętych i praco-
wali przy załadunku statków, jako roznosiciele mleka, robotnicy w cegielniach. W niedzielę toczyli między sobą bójki przy okazji pijatyk, a jeszcze częściej wdawali się w regularne bitwy z proletariuszami angielskimi, którzy z zapałem tłukli swoich konkurentów, nie mogąc ich przegnać.
Równie tragiczna była sytuacja Żydów z Europy Środkowej, wygnanych z Czech w roku 1744, z Polski w 1772, uciekających przed prześladowaniami. W 1734 roku było ich pięć lub sześć tysięcy w całej Anglii, w 1800 zaś dwadzieścia w samym Londynie. To oni padali pastwą najohydniejszych wybuchów gniewu pospólstwa. Nawet napaści na synagogi okazały się jednak nieskuteczne i nie zdołały powstrzymać tej niebezpiecznej imigracji, której drogą tranzytową była Holandia. Cóż bowiem mieli ze sobą począć owi nieszczęśnicy? Miejscowi Żydzi przychodzili im z pomocą, ale nie mogli ani odesłać ich z wyspy gdzie indziej, ani zapewnić im środków do życia. Świat londyńskiego rzemiosła nie akceptował ich i nie chciał przyjąć. Siłą rzeczy zostawali więc handlarzami szmat i złomu, nawołującymi po ulicach, ciągnącymi czasem stary wózek, oszustami, włóczęgami, fałszerzami pieniędzy, paserami. Nie przywróciła im reputacji późna sława jako zawodowych bokserów, a nawet wynalazców boksu na naukowych podstawach, choć Daniel Mendoza, słynny mistrz, założył nawet szkołę pięściarską.140
Dopiero z tego parteru nędzy rozumiemy dramat Londynu, jego wysoki poziom przestępczości, jego szumowiny, wyczuwamy jego biologiczny puls. Trzeba jednak stwierdzić, że stopniowo sytuacja materialna poprawiała się, mniej więcej tak jak w Paryżu, wraz z położeniem bruków ulicznych, doprowadzeniem wody, kontrolą budownictwa, postępem w oświetleniu
miasta.
Płynie stąd wniosek, że Londyn, obok Paryża, jest dobrym przykładem tego, czym mogła być stolica za czasów ancien regime’u: luksusem, za który płacić musieli inni, skupiskiem garstki wybranych, licznej służby oraz nędzarzy, których jednak łączył pewien wspólny, zbiorowy los mieszkańców
wielkiej aglomeracji.
Wspólny los? Ależ tak, to na przykład przerażający brud na ulicach, ich odór dobrze znany zarówno wielkim panom, jak i prostym ludziom. Z pewnością wytwarzają go masy, ale daje się odczuć wszędzie. Prawdopodobnie aż do XVIII wieku włącznie niejedna wieś była znacznie mniej brudna niż wielkie miasta; wolno też wyobrażać sobie miasta średniowieczne jako przyjemniejsze miejsca do mieszkania i czystsze od późniejszych aglomeracji — do takiego poglądu skłania nas Lewis Mumford.141 Nie załamywały się one pod ciężarem nadmiaru ludności, tytułu do chwały, ale zarazem powodu kłopotów; nie separowały się od otaczających je wsi, wodę pitną miały na miejscu, w obrębie murów, i nie musiały szukać jej daleko. Wielkie miasto w istocie nie potrafi stawić czoła stale rosnącym zadaniom, a przede wszystkim zapewnić sobie elementarnej czystości, priorytet mają bowiem: bezpie-