- Boże mój, ale Indianiec! - z nieposkromionym apetytem zawołał nagle Ferdynand, gwałtownie trącając mnie łokciem i wskazując na afisz.
Dalej, koło fontanny, dał swój lizak miejscowemu dziecku, śniadej dziewczynce ze sznurem korali wokół ładnej szyi; przystanęliśmy, czekając na niego - kucnął i coś do niej powiedział, zwracając się do jej czarnych jak sadza spuszczonych rzęs, a potem dogonił nas, szczerząc w uśmiechu zęby i wygłaszając jedną z tych konstatacji, którymi uwielbiał ubarwiać swoje wypowiedzi. Potem jego uwagę przyciągnął nieszczęsny obrzydliwy przedmiot na wystawie sklepu z pa-
miątkami: okropna marmurowa imitacja Góry Sw. Jerzego z czarnym tunelem u podnóża, który okazał się otworem kałamarza, i z wgłębieniami na pióra, mającymi naśladować szyny kolejowe. Z otwartymi ustami, drżący, cały przeniknięty sardonicznym tryumfem, obracał tę zakurzoną, nieporęczną i całkowicie niepoczytalną rzecz w dłoniach, potem bez targowania się zapłacił i wciąż z otwartym, i ustami wyszedł niosąc owo monstrum. Jak jakiś despotyczny władca, który otacza się garbusami i karłami, zapalał się do takiej czy innej obrzydliwej rzeczy; zauroczenie trwało od pięciu minut do kilku dni, a czasem nawet dłużej, jeśli rzecz była ożywiona.
Nina tęsknie wspomniała o obiedzie i kiedy Ferdynand i Segur zaszli na pocztę, korzystając, z okazji, pośpiesznie zabrałem ją ze sobą. Ciągle się zastanawiam, co właściwie dla mnie znaczyła ta drobna, ciemnowłosa kobieta o wąskich ramionach i „lirycznych nóżkach" (by zacytować wyrażenie pewnego afektowanego poety emigracyjnego, jednego z niewielu mężczyzn, którzy wzdychali do niej platonicznie), jeszcze mniej rozumiem, jaki cel miał los, stale nas ze sobą stykając. Nie widziałem jej dość długo po tym spotkaniu w Paryżu, aż pewnego dnia, kiedy wróciłem z biura do domu, zastałem ją pijącą herbatę z moją żoną i przyglądającą się swej dłoni, obciągniętej jedwabiem, przez który prze obrączka, wpatrującą
się w materię pończoch, które kupiła za bezcen na Tauent-zienstrasse. Kiedyś pokazano mi jej fotografię w modnym magazynie ilustrowanym, pełnym jesiennych liści, rękawiczek i wietrznych terenów golfowych. Na któreś Boże Narodzenie przysłała mi widokówkę ze śniegiem i gwiazdami. Na plaży na Riwierze niemal nie zauważyłem jej za ciemnymi okularami i terakotową opalenizną. Innym razem, wykonując jakieś przypadkowe polecenie i źle wybrawszy czas, zaszedłem do domu zupełnie nie znanych mi ludzi w chwili, gdy odbywało się tam przyjęcie, i ujrzałem jej szal i futro pośród obcych strachów na wróble na wieszaku. W księgarni kiwnęła mi głową ze strony jednego z opowiadań swojego męża, strony, na której mówiło się o epizodycznej postaci służącej, w której jednak wbrew woli autora przemycony był obraz Niny. „Jej twarz - pisał Ferdynand - była raczej amatorską fotografią przyrody niż drobiazgowym portretem, toteż gdy (...) próbował ją sobie wyobrazić, mógł przywołać na pamięć jedynie ulotne przebłyski nie połączonych ze sobą rysów: puszysty kontur jej kości policzkowych w słońcu, bursztynowobrązowy mrok jej szybkich oczu, wargi ułożone w przyjazny uśmiech, który zawsze gotów był zmienić się w gorący pocałunek".
Wciąż na nowo pośpiesznie pojawiała się na marginesach mojego życia, w żaden sposób nie wpływając na jego zasadniczy tekst. Pewnego letniego poranka (był to piątek, bo gospodynie trzepały dywany na przesyconym słonecznym kurzem podwórku), kiedy moja rodzina była na wsi, a ja paląc papierosa rozwalałem się w łóżku, usłyszałem dzwoniący z niesłychaną gwałtownością dzwonek do drzwi - i oto już była w przedpokoju: wpadła, by zostawić u mnie (przypadkiem) szpilkę do włosów i (przecie wszystkim) pokryty nalepkami hoteli kufer; w dwa tygodnie później zgłosił się po niego sympatyczny młody Austriak, który (sądząc po nieuchwytnych, ale niezawodnych symptomach) należał do tego samego bardzo kosmopolitycznego stowarzyszenia, co ja. Niekiedy w środku jakiejś rozmowy pojawiało się jej imię i już zbiegała po stop-
21