ł e jej życie bowiem jest i było od dawna bezsensowne, zanim jeszcze zachorowała. Filozofowie, powiedziałem, ciągle i nadaremnie usiłują znaleźć sens życia, zaś różnica między jej wcześniejszym a obecnym życiem polega jedynie i wyłącznie na tym, że w okresie wcześniejszym potrafiła jeszcze wierzyć w sens życia, teraz zaś nie jest w stanie zachować tej wiary. W rzeczywistości, upewniałem ją, oba okresy jej życia są całkowicie bezsensowne. Na oświadczenie to pacjentka, będąc bezradna, zareagowała udawaniem, że nie rozumie mnie właściwie i wybuchem płaczu”.1
Eissler nie tylko nie pozostawia wiary pacjentce, że nawet cierpienie może mieć pewien sens, lecz odbiera jej także wiarę, że jej całe życie mogłoby mieć choćby najmniejszy sens. Ale zapytajmy nie tylko, jak psychoanalityk, ale również, jak terapeuta zachowania traktuje takie przypadki tragedii ludzkiej, jak zbliżająca się śmierć własna lub śmierć innych. Daje nam na to odpowiedź jeden z najbardziej reprezentatywnych przedstawicieli opartej na teorii uczenia się terapii modyfikującej zachowanie. W takich przypadkach „pacjent powinien zadbać o wezwanie telefoniczne, kosić trawę na łące lub zmywać naczynia, a terapeuta powinien pochwalać lub jakoś inaczej nagradzać owe zajęcia”.2
Gdy ukazujemy w prawdziwym, to znaczy zwykłym cierpieniu ostatnią, a przecież najwyższą możliwość znalezienia sensu, udzielamy nie pierwszej, lecz ostatniej pomocy. Taśma magnetofonowa, której fragment odtworzę, zawiera rozmowę między mną a pacjentką. Przeprowadziłem ową rozmowę podczas jednego z moich wykładów klinicznych; rozmawiałem z pacjentką w obecności moich słuchaczy, studentów medycyny, filozofii i teologii. Jest rzeczą oczywistą, że rozmowa ta była całkowicie improwizowana. Pacjentka miała osiemdziesiąt lat i cierpiała na raka nieusuwalnego operacyjnie.
Franki: „Otóż, droga pani, co pani sądzi o swoim długim życiu, gdy spogląda pani na nie wstecz? Czy było piękne?”
Pacjentka: „Ach, panie profesorze, naprawdę muszę powiedzieć, że było to dobre życie. Było takie piękne. Muszę dziękować Panu Bogu za wszystko, co mi podarował. Chodziłam do teatru, słuchałam koncertów. Wie pan, rodzina, w której domu w Pradze służyłam przez kilkadziesiąt lat, nieraz zabierała mnie na koncerty. I za tę całą piękność muszę teraz podziękować mojemu Panu Bogu”.
Ale musiałem doprowadzić ją do uświadomienia sobie jej nieświadomej, stłumionej rozpaczy. Powinna zmagać się z nią niczym Jakub z aniołem, dopóki ten go nie pobłogosławił. Musiałem doprowadzić ją aż do tego, by mogła pobłogosławić swoje życie, by mogła przystać na swój los, którego nie sposób zmienić. Musiałem również, co brzmi paradoksalnie, doprowadzić ją do tego, by najpierw zwątpiła w sens swego życia, i to świadomie, a nie, jak to wyraźnie czyniła, tłumiąc wątpienie.
Franki: „Mówi pani o tak pięknych przeżyciach. Ale przecież to wszystko minęło?”
Pacjentka (w zamyśleniu): „Tak, to wszystko minęło”.
Franki: „A więc, jak to jest? Czy pani sądzi, że wraz z tym wszystkie piękne rzeczy, jakie
101
K. Eissler, The Psychiatrist and the Dying Pa-tient, New York 1955, s. 190 ns.
* J. Wolpe, w: „American Journal of Psychothera-py”, 25 (1971), s. 362.