nawet przez telefon. Możesz sobie wyobrazić, jak mnie zdziwiła Jego pierwsza nocna wizyta. Czego chcesz? - spytałem. Ma kłopoty. Jest w kryzysie. Cierpi. Z powodu? Romansuje z panienką. Młodą, dwudziestosześcioletnią, która niedawno przyszła do niego do pracy. Syn prowadzi małą firmę zajmującą się renowacją dzieł sztuki. Jego matka do emerytury też była konserwatorką dzieł sztuki. Po doktoracie na Uniwersytecie Nowojorskim zajął się jej dziedziną, połączyli siły i dziś firma całkiem nieźle prosperuje: mieści się na poddaszu w SoHo i zatrudnia osiemnaście osób. Sporo pracy dla galerii, prywatnych kolekcjonerów, domów aukcyjnych, ekspertyzy dla Sotheby’s, i tak dalej. Kenny jest postawmy, przystojny, ubiera się nienagannie, wypowiada się autorytatywnie, pisze inteligentnie, zna płynnie francuski i niemiecki - na ludziach ze świata sztuki niewątpliwie robi wrażenie. Ale nie na mnie. Moje ułomności są podglebiem jego cierpienia. Wystarczy, że znajdzie się w pobliżu mnie, a rana zaczyna krwawić. W pracy jest aktywny, zdrowy, solidny, pod każdym względem sprawny - ale wystarczy jedno moje słowo, aby całkiem sparaliżować jego siłę. Wystarczy nawet moje milczenie, gdy on mówi, aby podważyć wszystko, co stanowi o jego efektywności. Jestem ojcem, którego syn nie potrafi pokonać, ojcem, którego obecność unicestwia siłę syna. Dlaczego? Może dlatego, że mnie nie było. Byłem nieobecny i przerażający. Byłem nieobecny i stanowczo zbyt znaczący. Zawiodłem go. To dostateczny powód, aby wykluczyć spokojną relację. W naszej wspólnej historii nie ma nic, co powściągałoby synowski instynkt składania wszystkich u-łomności na karb ojca.
Jestem ojcem Kenny’ego Karamazowa, tym fundamentem, tą monstrualną siłą, przez którą on, święty człowiek miłości, człowiek, który zawsze musi zachowywać się po-
rząd nie, czuje się ofiarą i ojcobójcą, jakby był wszysoom. trzema braćmi Karamazow naraz. Rodzice odgrywają w psychice dzieci rolę legendarną, a o tym, że moja legenda to dostojewszczyzna, wiem już od schyłku lat siedemdziesiątych, kiedy to otrzymałem pocztą kopię pracy semestralnej Kenny’ego, napisanej na drugim roku studiów w Princeton, pt. „Rozważania o Braciach Karamazow". Nietrudno było dostrzec, że książka ta jest dla niego ważna jako wyolbrzymiona fantazja jego własnej kondycji życiowej.
Kenny zawsze zaliczał się do egzaltowanych młodych czytelników, dla których każda lektura ma znaczenie osobiste, przesłaniające wszelkie inne cechy literaturze właściwe. W tamtym okresie przeżywał bardzo naszą wzajemna obcość, nic więc dziwnego, że przedmiotem swojej pracy pisemnej uczynił ojca. Zdeprawowanego sensualistę. Osamotnionego starego lubieżnika. Starca z hordą młodych dzierlatek. Nieznośnego bufona, który zakłada w domu harem dla kobiet lekkiego prowadzenia. Ojca, który, jak może pamiętasz, porzuca pierwsze dziecko, a wszystkie kolejne ignoruje — „gdyż dziecko”, jak pisze Dostojewski, „stawałoby na drodze jego rozwiązłości". Nie czytałeś Braci Karamazow? Przeczytaj koniecznie, choćby z uwagi na zabawny portret chutliwego, występnego i niegodziwego ojca.
Ilekroć Kenny w latach dorastania przychodził do mnie z problemem, problem ten dotyczył zawsze tego samego.
1 wciąż tego dotyczy, tego czegoś, co zachwiało jego obrazem siebie jako osoby o nienagannie sztywnym kręgosłupie. Zawsze starałem się, takim czy innym sposobem, zmodyfikować ten obraz, złagodzić go nieco, lecz osiągałem tylko tyle, że Kenny wpadał w furię, odwracał się na pięcie i biegł z powrotem do matki. Pamiętam, spytałem go kiedyś - miał trzynaście lat, szedł właśnie do gimnazjum