OY
ne postępy. Miał dużo czasu na jedzenie i picie i nawet leżał przez jakiś czas w popołudniowym słońcu. Przystawaliśmy sobie razem w różnych miejscach i spacerowaliśmy razem. Shy Boy pozwalał mi wejść w swoje życie i me wyglądało na to, by odczuwał jakąkolwiek presję. To był dla niego zupełnie nowy świat. Wykorzystaliśmy wtorek do pogłębienia łączącej nas więzi, która, taką żywiłem nadzieję, powinna przetrwać środę — dzień, w którym miał zaakceptować swoje pierwsze siodło, uzdę i jeźdźca.
O świcie w środę pojechałem na George;u półtorej mili na zachód i w dół, do kanionu, który tam odkryliśmy. Z wyżynnej pustyni wąwóz, który znajdował się o sto pięćdziesiąt stóp niżej, był zupełnie niewidoczny. Dopiero gdy się podjechało do jego krawędzi, przed obserwatorem zaczynał się odsłaniać niezwykły widok. Kanion miał szerokość około trzystu stóp przez większą część swej półmilowej długości, a na jego dnie meandrował strumień.
Na brzegach strumienia rosły ogromne kalifornijskie jawory, niektóre prawdopodobnie dwustuletnie, z pmami o średnicy sześciu, ośmiu stóp. Te bezlistne, o białej korze i powykręcanych konarach drzewa od wieków inspirowały artystów. To było takie miejsce, które mogliby wybrać także Frederick Remington, Charles Russell lub Ansel Adams, ale z zupełnie innych powodów — artystycznych.
My wybraliśmy to miejsce dla jego piękna, ale przede wszystkim ze względów praktycznych. W ciągu tysiącleci woda starła skały w piasek, a strumień pokrył jego warstwami większą część dna kanionu. Co ważniejsze, jego dno było płaskie. Nie stwarzało zagrożenia dla nóg Shy Boya, jak również dla jeźdźca, gdyby miał tego pecha i dał się zrzucić.
Zjechaliśmy wijącym się szlakiem na dół. Caleb dosiadał Tan, wysokiej na szesnaście dłoni gniadej klaczy. Ja na George;u prowadziłem