Bóg Bestia
spoglądała prosto w oczy swoim prywatnym zmorom, nie odwracając wzroku — ale związane z tym wysiłek i ryzyko działały na nią stymulująco: im gorzej sprawy się miały, tym otwarciej o tym pisała, tym płodniejsza stawała się jej wyobraźnia. Kiedy nadchodzi katastrofa, nigdy nie jest tak straszna, jak oczekiwaliśmy — toteż Sylvia pisała teraz nieomal z ulgą, lekko, jakby zamierzała uprzedzać następne koszmary. Było to coś, na co w jakimś sensie czekała całe życie; teraz, gdy już nadeszło, wiedziała, że musi to wykorzystać. „Nawet pasja niszczenia jest pasją twórczą** — powiedział kiedyś Michaił Bakunin, i tak też było z Syl vią Swój gniew, swoją twardość i czujny, ostry jak igła niepokój przemieniała w swoisty obrzęd.
Przypuszczałem, że źródłem jej chłodnego tonu musi być w znacznym stopniu jej realizm i wrażliwość na fakt. Z miesiąca na miesiąc, w miarę jak jej poezja stawała się coraz gwałtowniejsza, również owa zdolność Sylvii do przetwarzania każdego szczegółu rosła — aż po ostatnie tygodnie, kiedy to źródłem poezji stawało się każde banalne wydarzenie: skaleczony palec, gorączka, siniak. Szare domowe życie mieszało się z jej wyobraźnią obficie i bez zahamowań. Jej mąż na przykład napisał w owym czasie dla radia osobliwą sztukę, której bohater w drodze do miasta przejeżdża zająca, po czym sprzedaje martwe zwierzę za pięć szylingów i za te krwawe pieniądze kupuje dwie róże dla swojej dziewczyny. Sylvia wykorzystała ten motyw, oddzieliwszy jego centralną treść, by zinterpretować ją i dostosować do własnych potrzeb. Zaowocowało to utworem Czułość, którego zakończenie brzmi:
Ten krwotok to poezja.
Zatrzymać go nie sposób.
Ty wręczasz mi dwójkę dzieci, dwie róże.
Rzeczywiście nie sposób go było zatrzymać. Jej poezja działała jak jakaś dziwna soczewka o wielkiej mocy, przez którą Sylvia przefiltrowywała swoje zwykłe życie i przekształcała je z niezwykłą siłą. Może to uniesienie bierze się z dobrego i częstego pisania, jakie pomagało jej zachować ową pogodną amerykańską fasadę, którą niezłomnie pokazywała światu. Podobnie jak inni jej przyjaciele w tamtym czasie, wolałem wierzyć w tę jej pogodę ducha, wbrew wszystkiemu, co mówiły wiersze. Czy może raczej wierzyłem i nie wierzyłem zarazem. Ale co można było zrobić? Było mi jej żal, ale ona wyraźnie tego nie chciała. Jej wesołość z góry uprzedzała wszelkie współczucie, a w dodatku Sylvia uparcie twierdziła, że jej wiersze to tylko wiersze, coś autonomicznego — i twardo nie zgadzała się mówić o nich w inny sposób. Jeśli prawdą jest, jak twierdzą niektórzy psychiatrzy, że próba samobójstwa jest wołaniem o pomoc, to Sylvia nie miała w owym czasie samobójczych pokus. Pragnęła nie pomocy, lecz pokrzepienia; potrzebowała, aby ktoś upewnił ją, że wspaniale daje sobie radę ze swoim niełatwym, zapracowanym życiem, z dziećmi, pieluchami, zakupami i pisaniem. Jeszcze bardziej potrzebna była jej świadomość, że wychodzą jej dobre wiersze — bo chociaż przeszła przez bramą, którą otworzył Lowełł, to teraz wyruszała w podróż szczególnie daleką i samotną, gdzie niewielu zaryzykowałoby pójście za nią. Było więc dla niej ważną rzeczą wiedzieć, że jej przesłanie wyraźnie i mocno do kogoś dociera. Ale nawet ta twardo zamierzona, pogodna pewność siebie nie była w stanie ukryć samotności, która biła od niej, prawie wyczuwalna, jak fala gorącego powietrza. SyWia nie prosiła o pomoc ani o współczucie, pragnęła tylko towarzystwa w swej żałobie, jak pogrążona w boleści wdowa, czuwająca przy zwłokach. Przypuszczam, że chodziło jej o potwierdzenie, iż wbrew trudnościom i własnym wewnętrznym przeczuciom, wciąż jeszcze istnieje.
Pewnego ponurego popołudnia w listopadzie przyszła do mojej pracowni bardzo podniecona. Jak zwykłe, kręciła się po zimnych ulicach, rozglądając się bez większej nadziei za mieszkaniem, a właściwie bez celu. O przecznicę od tamtego placu przy Primrose Hill, gdzie mieszkali z Tedem, kiedy po raz pierwszy przyjechali do Londynu, ujrzała na świeżo odnowionym budynku napis „Do wynajęcia”. Już samo to nieledwie graniczyło z cudem w tamtych niemożliwie przeludnionych czasach. Ale co ważniejsze, na domu tym widniała niebieska tabliczka, mówiąca, że niegdyś mieszkał w nim Yeats. To był znak, to było to potwierdzenie, którego potrzebowała. Wcześniej tego lata Sylvia zwiedziła Wieżę Yeatsa w Ballylee i w liście do przyjaciela napisała, że „to najpiękniejsze, najspokojniejsze miejsce na świecie” I oto miała szansę odnaleźć w swojej ulubionej części Londynu inną Yeatsową wieżę i w jakiś sposób dzielić ją z wielkim poetą. Pobiegła do agenta i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu okazało się, że zgłasza się jako pierwsza: kolejny znak. Od razu wynajęła mieszkanie na pięć lat, chociaż czynsz przekraczał jej możliwości finansowe. Następnie poszła przez mroczne, wietrzne Primrose Hill do mnie, żeby podzielić się tą wieścią.
Była uradowana nie tylko dlatego, że wreszcie znalazła upragnione mieszkanie, ale też z tego powodu, że tamto miejsce i wszystko, co się z nim wiązało, wydawało jej się w jakiś sposób jej przeznaczone. Zdaje się, że i ona, i jej mąż w tym czy innym stopniu wierzyli w magię. Jako artyści, poniekąd musieli, ponieważ oboje pragnęli znaleźć głos dla swej niespokojnej, skrytej osobowości. Ale chyba w tej ich wierze było coś więcej. Ted napisał, że „jej [Sylvii| duchowe zdolności niemal przez cały czas były tak silne, że wielokrotnie wolałaby się ich pozbyć”. Może chodzi tu ojej poetycki dar wyczuwania niewysłowionej treści każdej sytuacji oraz ojej późniejszą łatwość w docieraniu do własnej nieświadomości. A jednak, chociaż oboje często rozmawiali o astrologii, snach i magii — w każdym razie na tyle często, by dało się wyczuć, że tematy te nie interesują ich przypadkowo — miałem wrażenie, że ich podejścia były w istocie całkiem odmienne. Ted cały czas ostrożnie kpił sam z siebie, powściągał własne uniesienia, aie czuło się, że musi mieć kontakt z jakąś pierwotną sferą, z jakąś mroczną stroną własnego ,ja”, nie mającą nic wspólnego z Tedem-młodym literatem. O tym wszak mówi-