Idź precz — nie świeć mi w oczy próchnem — nie tobie grzebać żywych. Zagrzeb się lepiej sam, zanim się rozpadniesz. Dopiero godzinę jak wyzionął ducha, a już śmierdzi. Idź precz, nie zarażaj mnie zgnilizną — precz!
Ha, ha, ha! ty jesteś mną?... proszę, a czym ja jestem, może tobą? Inaczej wyglądałem, gdy mi ucięli głowę — nie miałem głowy — tylko krwisty kadłub, tryskający krwią naokół, na kata, na sędziów, na ciekawych. Kat się oblizał, reszcie nie wypadało. Nie miałem już głowy — ale moja głowa była w niebie, taka piękna... cała złota, u różańca Madonny. Znaczyła „Wierzę”.
Mówisz, że trzeba? poczekaj, poczekaj. Niedługo. Widziałem w oczach sióstr i chorych, i w czaszkach trupich, że mnie skazali. Poczekaj, aż mnie zamęczą — potem zagrzebiesz.
Już dobrze, dobrze... tylko mi nie siadaj na piersi... na grobach się nie siada — na żywym grobie! Nie dam się dusić, ty kacie! zejdź, a umrę z własnej woli. Zawołam: „Hej, wyłaź duszo!”, sama wyjdzie... zobaczysz...
Precz, bo się wgryzę w twój brzuch i powieszę cię na własnych wnętrznościach. Ty psie cmentarny — nie oblizuj się, twardy ze mnie kęs. Całego siebie wyplułem, jedna dusza się kołata w żebrach i ze środka ciągnie do siebie poczerniałą skórę. Jak rozedrze, wyjdzie.
Ciężki jak góra, a nie sposób uchwycić. Daj mi się złapać, przecie i tak będziesz mocniejszy. Przestań skakać, linoskoku diabelski! Piętami rozbijesz mi głowę... stój!
A, to ty... poznaję teraz! stój jeszcze, a powiem kto jesteś. Jesteś... wieczór. Przyszedłeś od gór płomienistych, z kaplicy... po mnie...
To on... on... ogromnym, czarnym słupem podtrzymuje sufit... spłaszczył się łbem o sufit... rozchodzi się po nim, zakrywa... i schodzi po ścianach milionem nóg hakowatych, krętych — i wszystkie nogi wracają dołem do ciebie — wracają do twoich stóp i cisną wszystko, co objęły... i mnie — i mnie — w dym — w kolumnę śmierci...
Ksiądz...
Niechaj Pan będzie z nami, albowiem już nadszedł wieczór.
Salzburg 29 X 99
173