II BUICT W TRtBLWiCE
szmatę, czy nic ma w niej nic wszytego — klejnotów, złotych monet i papierowych banknotów.
— Nie wolno, aby z tego miejsca wyszła jakaś nazwa — pouczał mnie. ■— Stąd wszystko ma wyjść anonimowe, aby nikt się nie mógł zorientować, skąd pochodzą te zasrane łachy. Rozumiesz to dobrze, a teraz szybko do pracy, bo cię zdzielę pejczem.
Zdzielił mnie nim naprawdę, ale niegroźnie, nieboleśnie, tylko na pokaz. Jak na perskim rynku, jak straganiarze, którzy zachwalają swój towar na barwnych straganach, vorarbeiterowie i kapo zaczynali się drzeć i krzyczeć — Arbeiten, arbeiten! Schneller, schneller!14 Ogromny plac rozbrzmiewał ich krzykiem. Wszyscy zaczęliśmy pracować jak obłąkani. Każdą rzecz, którą brałem do ręki, musiałem segregować Nie dosyć że według rodzaju odzieży, ale nawet na oddzielne sterty według gatunku. Gorsze szmaty rzucało się na prześcieradła, które wiązało się w duży tłumok i zanosiło się w głąb placu do otwartych magazynów. Piramidy białych tobołów ciągnęły się na setki metrów, tworząc jak gdyby upiorne ulice. Obok nich ściany posegregowanych palt, marynarek, sukien i innych części garderoby. I lak w wariackim tempie, poganiani obłąkanymi krzykami vorarbeiterów, pracowaliśmy i sortowaliśmy te wszystkie rzeczy, które wyjmowaliśmy z kieszeni odzieży pomordowanych łudzi. Były wśród nich dokumenty, metryki urodzenia, paszporty, pieniądze, zdjęcia rodzinne, grupowe. Listy od najdroższych, niekiedy intymne. Świadectwa ukończenia szkół, uniwersytetów, zwykłe dyplomy cechowe, rzemieślnicze, dyplomy lekarskie. Wszystko to szło na śmietnik. Na jedną kupę papieru, którą później trzeba będzie wyrzucić. Na razie jeszcze nie wiem gdzie. I tak sortuję okulary, noże. łyżki, gamczki, nożyczki. Zgarbieni, w szalonym tempie pracujemy, gdy nagle, jak na komendę, vorarbeiterzy zaczynają wrzeszczeć: — Kojrem, kojrem!IS — wszyscy poruszają się jeszcze szybciej. Rzeczy fruwają w powietrzu, aby widzieli, że się tutaj pracuje szybko, że praca wre. Gdy tak sortujemy rzeczy po zamordowanych ludziach, z peronu na plac wychodzi jak na widownię wysoki esesman elegancko ubrany, w ściśle przylegającym do jego atletycznej sylwetki mundurze, w wysokich, wyczyszczonych na glanc butach. Na głowie lekko na bakier, zawadiacko założona miękka czapka, a na niej świeci trupia czaszka, oznaka SS. Jego twarz jest pełna. Usta zmysłowe. Igra na nich ironiczny uśmieszek. Głowę ma podniesioną kokieteryjnie. A la Caesar, wzrokiem władcy wodzi po całym placu, a gdy zbliża się do więźniów, dolatują do niego kapo i oberkapo, vorarbciterzy i w pozycji na baczność zdejmują ustuż- 1 2 nic czapki. Ich twarze pełne są usłużności i podziwu. Wiedzą, żc na to jest on bardzo łasy. Meldują posłusznie, że praca wre. A on patrzy na nich z uśmieszkiem. przesypując z nogi na nogę. jak cyrkowy koń w swoich lśniących, wysokich butach. Jak tancerz z podupadłego baletu. Patrząc na yorarbeitera. ręką w skórzanej rękawiczce pokazuje na jednego z robotników. Tamten wykonuje jakieś akrobatyczne wyczyny, aby sortować jak najszybciej, aby złożyć w równą kostkę marynarki po zamordowanych. Ale esesmanowi te wszystkie wysiłki się nie podobają. Lekkim ruchem ręki nakazuje mu zbliżyć się do siebie. Skulony więzień w okularach zbliża się do niego. Esesman całym ciężarem swojego dała nokautuje go i kopie. Przy nim stoi piękny pies. Pies, który byt symbolem ofiarności. Pies, który słynie z tego, że ratuje ludzi w potrzebie. Pies z rasy świętego Bernarda. Pies, którego pamiętam jeszcze z rysunków z dziecięcych bajek, z uwieszoną butelką rumu służącą do ratowania zasypanych i zamarzniętych w śniegu. Ten szlachetny pies. tresowany umiejętnie przez swojego pana, tutaj stał się dziką bestią działającą na podobieństwo swojego właściciela i na jego rozkazy. Wyrywał pośladki więźniom, odgryzał genitalia. Rwał kawały mięsa z ludzkich ciał. Tym razem zarówno pan. jak i jego pies zabawiali się wspólnie skulonym ze strachu więźniem. Pan bije i kopie, pies szarpie i gryzie. Jak podobna do siebie jest ta para—arcydzieła szatańskiej kiwiożerezoś-ci. Nagle esesman przerywa bicie. Zakłada ręce na piersi ruchem Napoleona. Odwraca się i kieruje w stronę dalszej grupy pracujących ciężko więźniów. Chybocząc się lekko, przechodzi tanecznym krokiem zwyrodnialca albo alfonsa. Więźniowie obozu uświadamiają mi, żc jest to esesman przezwany "Lalka”3. Ma on na dniach dostać rangę łejtnanta. Obecnie jest Oberscharfuhre-rcm. Mówią mi, że jest to jeden z największych sadystów. A może wcale nie większy niż inni, bo wszyscy oni w swoim okrucieństwie są do siebie podobni i trudno je stopniować.
Wśród krzyków i nawoływań vorarbcilcrów słyszymy gwizdek. Wchodzi esesman „Kiwe”. Po paru minutach rozlega się gwizd lokomotywy. Dolatują do nas odgłosy zbliżającego się pociągu. Przyjechał nowy transport. Jest godzina siódma rano. Pociągu nie widzimy, bo jesteśmy odgrodzeni od niego parkanem i długim barakiem. Ludzie wychodzą z wagonów popędzani przez esesmanów. Słyszymy krzyki i płacze. Wzajemne nawoływania. Nagle na plac wylatują nadzy ludzie, tacy sami jak ci, któiych widziałem, kiedy wyjęto ich z mojego transportu. Spełniają oni teraz tę samą co tamci funkcję. Oczyszczają piać z odzieży i paczek. Przynoszą ją nam na sterty, pod którymi stoimy i sortujemy.
u Arbeiten!Schnellerf (nicm.) — Pracować! Szybciej!
Kojrem!(żyd.) — Na kolana, nachylcie się!
Pseudonim Obcrsiurmfuhrera Kurta Fraiut, zastępcy, a następnie kemeoduMa TreWmłi