— Natychmiast powiadomię siostrę Paulę. — Carmel wyglądała tak poważnie, aż się trochę przestraszyłam. Może się myliłam i i... wcale nic był ropień.
Paula przesłała mi wiadomość przez matkę Colm, że mam upn śclć S2kołę przy najbliższej okazji. Zabrzmiało to jakbym miała sz.kj; latynę albo coś jeszcze gorszego. Carmel miała klucze od gabinetn Colm i stamtąd zadzwoniłyśmy do mojej matki. Malutkie nóżki Car mci nawet nie dotykały podłogi, kiedy tak siedziała na krześle Filomeny.
O wpół do ósmej zjadłam w refektarzu kanapkę z szynką w samotności. Siostra Carmel stała przy stole. Przygotowała ogromny dzbanek czarnej kawy. Zarumieniła się, kiedy stawiała go na stoi* Wydawało się jej pewnie, że robimy coś niebezpiecznego.
Ą;
Moja matka wywiozła mnie z zakonu w pośpiechu. Jakbym t< ja była temu wszystkiemu winna. Siedziałam skulona na przednim siedzeniu samochodu, dotykając podbródka rękawem wełnianego swetra.
— Co to za smród, na miłość 1 ruską? — spytała nagle matka.
—Jaki smród?
— Okropny smród ryby, czy to od Ciebie?
— Jak mogłaś to powiedzieć? Ja przecież nie śmierdzę. Może i< od ciebie.
— Nie bądź taka obrażalska. Nie, coś naprawdę śmierdzi. Za par I. dochodzi z tylnego siedzenia.
Spojrzałam do tyłu i zobaczyła paczkę zapakowaną w brązowy pa pler, którą Trish postawiła na tylnym siedzeniu. To był tran zbieram miesiącami do słoików po kawie. Trish zdecydowała, ż.c najwyżs/1 czas się go pozbyć. Całkiem o tym zapomniałam.
— To mój napój!
— Twój co? — spytała matka i zarzuciła samochodem oglądają-się do tyłu.
Nic dała się przekonać, żeby jechać z tym dalej.
— Chyba żartujesz — powiedziała skręcając w boczną drogc która robiła się coraz węższa. W samym środku ciągnęło się pasm-trawy. Nic wyglądała na bardzo uczęszczaną.
— Może to jest droga prywatna — zasugerowałam.
— Daj mi tę paczkę — wyciągnęła rękę.
— A co będzie, Jak ktoś cię zobacz)1?
— Nikt mnie nic zobaczy. Przestań gadać bzdury. Lepiej podaj mi paczkę.
Podałam ją bard2o powoli widząc, te tran z dodatkiem słodu przecieka przez papier. Matka zniecierpliwiona chwyciła paczkę i torba pękła. Małe słoiczki po kawie rozsypały się na trawie.
— Matko święta! — krzyczała matka biegnąc do samochodu po chusteczki higieniczne, leżące w schowku. Potem wróciła na pobocze i przez chusteczkę zaczęła wyrzucać słoiki do rowu.
Klęczała na jednym kolanie przy rowie i rzucała je zamaszyście. Jej czarne włosy wysypały się z koka ł falowały na wietrze jak jakaś flaga. Kiedy tak wyrzucała słoiki z dzikim wyrazem twarzy, ja zauważyłam małą postać na horyzoncie. Postać robiła się coraz większa, aż w końcu zobaczyłam wysokiego mężczyznę z siwymi włosami. W ręku niósł widły.
— Mamo, tam jest człowiek!
— Uch! — zapiszczała matka wyrzucając ostatni słoik.
Pobiegłyśmy do samochodu, a matka nie domknąwszy drzwi nerwowo wkładała kluczyk do stacyjki. Silnik zaskoczył, matka zrobiła łuk, żeby zawrócić, i wtedy zahaczyła kołem o duży kamień leżący przy rowie.
— Twoje drzwi — krzyknęłam.
— Halo, halo. Niech się pani zatrzyma! — usłyszałyśmy głos mężczyzny, nim zdążyła zamknąć drzwi.
&
Moja matka była zachwycona tym, żc uciekłyśmy.
— Nigdy nie zapomnę twarzy tego mężczyzny — rzuciła, odjeżdżając zwycięsko z miejsca zbrodni. — Na pewno będzie o tym opowiadał przez następne dziesięć lat.
Byłam zawstydzona, ale musiałam coś powiedzieć.
— Czy to nic było... — nie mogłam dokończyć, kiedy patrzyła na mnie tymi swoimi szalonymi oczami. Jc| kok. a raczej to co z niego zostało, trząsł się nerwowo.
— Czy to nie było co? — spytała, a jej oczy przeniosły się na mój podbródek.
Zakryłam brodę dłonią.