172 Emile M. Cioran
Któż mógłby dać mi złudzenie, że to właśnie na nich moglibyśmy go zbudować? Ileż razy ten świat mógłby istnieć inaczej? Ileż razy nie musiałby istnieć w ten sposób? Czy miałby niezliczoną ilość ukrytych twarzy, które mógłbym ujawnić? Mógłbym przemienić jedynie ten świat, podczas gdy my pragniemy innego. Pragniemy zainicjować nasz świat, ponieważ świat Boga sięga swego kresu...
Jego świat nie był pozorem czy iluzją, lecz rzeczywistością. Był. I dlatego powinien umrzeć. To do Niego należy wyciągnięcie wniosków z jego początku.
Ostatni z upadłych ludzi uważa się za większego od Sokratesa. Nawet nad grobem Napoleona nie możemy opanować uśmiechu pogardy. Wobec każdej jednostki, która umiera, doznajemy więcej pogardy niż współczucia. Tak jakby ludzie skompromitowali się, umierając. Czy nie uważamy czasem śmierci innych za tchórzostwo? Przypominam sobie, jak sam w obliczu kościotrupa wykrzyknąłem: „Głupcze!”.
Jeśli rozpoczynamy swoją codzienną aktywność od marsza żałobnego, jakie rozmiary przybiorą nasze działania! Życie płynęłoby uroczystym biegiem — „celebrowalibyśmy” je aż do jego ostatniego aktu...
Ci, których pociąga wielki zmierzch, kochają Rem-brandta. Światło u niego nie pochodzi ani z zewnątrz, ani nie emanuje z wewnętrznej logiki obrazu. Słońce zachodzi w każdym człowieku i w każdej rzeczy. Portret odbija od wewnątrz promienie, które nie są jego własne. Światło zstępuje ku człowiekowi i w tym zmierzchaniu spowija jego duszę cieniem. U Rembrandta słońce umiera każdego dma w człowieku, a portret wydaje się przedstawiać ostatnie promienie światła, krańcowe stadium swej trajektorii. Światła bladych i rozproszonych promieni zachodu słońca.
Tutaj ludzie przychodzą z cienia, rembrandtowska tajemnica nie jest niczym innym jak oczekiwaniem ciemności. Ciemności, która pragnie wyzwolić się od siebie samej przez światło, ciemności, która oczekuje porażki swej zasady. U Rembrandta wszystko jest starością lub zmierza ku niej. Cały Rembrandt jest znużeniem cienia i zniechęceniem słońca, wahaniem się istnień pomiędzy śmiercią a życiem. Przychodząc z cienia i rosnąc w nim, dokąd mogliby się oni jeszcze zwrócić, w jakim świetle mogliby się wznieść, skoro słońce ukazuje im jedynie swoje konanie...
Botticelli: symbol świata — kwiat, stawanie się jako wdzięk, życie w ekstazie wobec samego siebie, najmniejszy gest — cudem, zasłony spowijające materię, poryw cięższy niż materia, gdzie rzeczy pozbawione są ciężaru, jutrzenka, jako powszechna celowość, promienie tańczące w przestrzeni, drżenie kamieni, głos z oddali, zbliżający się do kołyski...
Im rzadsza jest krew, tym bliższy jest człowiek wieczności. Cała wieczność jest tylko kwestią czerwonych ciałek krwi...
Czas panuje nad nami za każdym razem, kiedy krążenie krwi, opór ciała, organiczny rytm rządzą naszym istnieniem! Kiedy jednak krew staje się płynna, niewyczuwalna, kiedy ciało sprowadza się do niematerialnego dreszczu, a organiczny rytm do abstrakcyjnej kadencji, jesteśmy tak samo daleko od czasu, jak daleko jesteśmy od istnienia.
Głos krwi jest głosem czasu, rzeczy, które się rozpoczynają, i rzeczy, które sięgają kresu. Dlaczego krew traci prawo zabierania głosu w sprawie myśli? Dlatego, że myśli wysysają krew? Tak rodzą się abstrakcyjne pasje.
Wieczność? Anemia ducha.