122 WACŁAW BERENT
wetki potężnych drabów w połyskujących mosiężnych kaskach na głowie. Dwa mrukliwe basy nakazywały ciszę. Pawluk wyrósł tuż obok nich, jakby spod ziemi.
— Bij w pysk, kto w Boga wierzy!
Ale tym razem zawiódł się fatalnie. Borowski tylko oraz l\irkuł i Kunicki podrzucili odruchowo głowy i nastawili uszu. Panowie zaś, co przed chwilą burzyli wszystkie łady i składy na świecie, co kankanem wystraszali łyków z kawiarni, zeszli teraz ze środka ulicy, jakby tam rzeka nagle wystąpiła; szli dalej po trotuarze w spokojnej i cichej rozmowie. Jelsky wybrał drogę pośrednią: szedł suchym rynsztokiem. Mruczał coś do siebie, wzdychał; od czasu do czasu cienką trzcinową laseczką uderzał hałaśliwie w bruki, jak gdyby pośród tych obcych ludzi on jeden odczuwał nieświadomą ochotę bicia.
Borowski natomiast wędrował, jak wprzódy, środkiem ulicy, niby po wiejskim wygonie. W szerokim swym płaszczu wydawał się z daleka niby sylwetka wielkiego ptaka. Wymachując kapeluszem jak dróżnik latarką, wywiódł całą gromadę na bulwar i wprowadził niebawem w jaskrawą toń światła pod białe arkady teatru.
Tu Jelsky odzyskał lub też zapragnął odzyskać humor. Wysforował się naprzód i obwieszczał głośno:
— Kłamstwem jest, aby ludziom w pewnym wieku i stanie cywilnym pozostawała poza pracą i tak zwaną ambicją jeszcze tylko knajpa, dom publiczny i cudza żona. Panowie, jest jeszcze — tyngiel!... Kwiat zaś społeczeństwa, artyści, posiadają passe-partout25 i skorzystają dzisiaj z mojej loży dziennikarskiej.
Stanął we drzwiach, zdjął grzecznie cylinder i prawą ręką wskazał na połyskliwe od marmuru, lśniące od luster i purpurą wysłane schody.
— Zapraszam!...
Poza nimi zaszeleściała w szybkim chodzie jedwabna suknia i roztworzyły się z impetem drzwi wiodące za kulisy.
25 passe-partout (fr.) — karta wolnego wstępu.
Wionęły na nich miękkie, tłuste zapachy perfum i szminki Borowskiemu rozchyliły się nozdrza, uniosła pierś. Coś jak uderzenie prądu przebiegło mu wskroś przez ciało i za kłuło w palcach dłoni. Chwycił się za poręcz.
— Panie, świeć nad jego duszą!...
— Co pan, Borowski? — Pawluk wytrzeszczał oczy. — Taż nie kościół?!
— Ojciec mój!... Wiesz — szeptał Borowski ściskając dłoń Hertensteina jak w kleszczach — wiesz, to był wielki, szczery artysta! Ogromnie kochał sztukę... I dlatego zadusił go ten potwór!
Pan von Hertenstein spojrzał bystro i pochmurnie w oczy Borowskiego, po czym zdjął kapelusz i pochylił nisko głowę: Cześć poległym!
I weszli do tynglu.