ci — i ŚMIERĆ ŚWIADOMA, ostateczne wypełnienie Klątwy.
Nicość była jedyną ulgą na męczarnie maligny życia, jedyną wodą na pożar tęsknot, jedynym toporem na stugłową hydrę bólu. — W zwykłych strachach i ohydach pośmiertnych nie odczuwałam tragizmu ni grozy. — Myślałam o mrowieniu się robactwa w zimnej zgniliźnie swego trupa, o odpadaniu ciała od kości, o obnażaniu się szkieletu spod ruiny tkanek, z takim chłodem, jak o każdej innej zwierzęcej lub roślinnej padlinie, jak o innych biegach rzeczy. — I to było właśnie dla mnie wtedy nastraszniej-sze, że ta cuchnąca, z wolna roztapiająca się padlina, że te gnijące w oczodołach powieki i źrenice, zęby świtające spod warg odpadłych, — że ta cała sceneria znikomości była bezsilna jako argument nicości. — NIE BYŁO UNICESTWIENIA! W oczach nieuleczalnie chorych płonął Duch jak w krzaku gorejącym. — Twarze trupów wymowniej niż oblicza żywych przemawiały do mnie językiem Wieczności, — Demon odlatający zostawiał na swej ziemskiej masce stempel indywidualności niezniszczalnej i rozwiewał w mym umyśle wszelkie złudzenie Niebytu. — Śmierć była poradzającym skurczem cielesnej KOSZENIU, — która życiem przypłaca wydanie płodu; — była końcem prologu tylko, NARODZENIEM. — Za jej groźnymi bramami rozciągała się bezbrzeżna droga awatarów, obciążona tym samym co na ziemi przeznaczeniem, — tą samą dla mnie
klątwą wiekuistą. — Na myśl o nowej, niepojmowal-nie przeraźliwej kaźni, która mnie tam czeka, oblewał mnie pot lodowaty, — i jak ów więzień inkwizycji toledańskiej, o którym pisze Poe, chwycona między płomieniste ściany życia — i otchłań śmierci, rojącą^ się od szeptów i rąk katowskich, — padałam twarzą na ziemię, rzężąc w rozpaczy bez wyjścia, bez ratunku. —
Było jeszcze tych zaułków wiele, dzień wlókł się za dniem, przynosząc tylko rozmaitość obłędów, fata-morganowych architektur myśli, pozlepianych żądzą. — Z kilkudziesięciu sześcianów, naklejonych fragmentami wspomnień i wiedzy, tworzyłam, jak dziecko w dzień deszczowy, coraz inne obrazy, — zawsze z pragnieniem zatrzymania się na jednym z nich, jak na niezmiennym wzorze, — i zawsze w końcu rozrzucając luźną i bezładną kompozycję, by lec na jej strzępach, jak w kurzu potarganych pajęczyn. — Usiłowałam nawet wzbudzić w sobie bezinteresowną miłość dla świata, — z chytrością utajonej myśli, że go w ten sposób zdobędę. — Lecz świat, doświadczona zalotnica, czyta w oczach pożądliwości — i używając jej hipokryzji dla swych praktycznych celów, — chroni się potem za nią jak ża szańcem — z milczącą drwiną dla oszukanych oszustów.
W tym nieprzerwanym pędzie myślenia była niekiedy bezmyślność całogodzinnego dzwonienia zepsutych zegarów, majaczenie histeryczne, gadulstwo
361