550 Część V. Śmierć na opak
Ale nie ma już charakteru absolutnej powszechności, jakim odznaczał * niezależnie od religii i kultury, bo w wieku XX w niektórych najbardzjl! uprzemysłowionych, najbardziej zurbanizowanych i najbardziej techniczi^ rozwiniętych strefach świata zachodniego pojawił się zupełnie nowy modęi i nam zapewne dane jest oglądać dopiero jego początkową fazę.
Dwie cechy uderzają choćby najmniej bystrego obserwatora: oczywiści nowość tego typu umierania, jego odmienność od wszystkiego, co go poprze dziło, a czego on jest odwrotnością, negatywem: społeczeństwo wygnaj0 śmierć, z wyjątkiem śmierci wielkich ludzi. W mieście nic nie zdradza, coś zaszło: dawny czamo-srebmy karawan przeobraził się w zwykłą szarą limuzynę, nie budzącą żadnego zamieszania w ulicznym ruchu. Społeczeństwo nie zatrzymuje się w swojej drodze: zniknięcie jednej istoty nie psuje jego ciągłości. W mieście wszystko tak się odbywa, jak gdyby nikt już w ogóle nie umierał. ,
Nie mniej zadziwiająca jest druga cecha. Owszem,fśmierć zmieniała się , w ciągu tysiąclecia, ale jak powoli! Drobne zmiany rozłożone na wiele pokoleń zachodziły tak wolno, że ludzie ich nie dostrzegahtozisiaj zupełny przewrót w obyczajach dokonał się, albo może tylko wydaje się, że się dokonał, w obrębie jednej generacji. W mojej młodości kobiety w żałobie niknęły w krepach i zwojach czarnych welonów. W sferach mieszczańskich dzieci, które utraciły babkę, nosiły fioletowe ubranka. Moja matka od roku 1945, przez dwadzieścia lat, jakie pozostały jej jeszcze do przeżycia, nosiła żałobę po synu poległym na wojnie. A dzisiaj...
Szybkość i brutalność zmiany sprawiły, że ją sobie uświadomiono. Zjawiska te, których pamięć przeszłości nie umiała uchwycić, nagie stały się znane, są przedmiotem dyskusji, ankiet socjologicznych, programów telewizyjnych, obrad lekarzy i prawników. Wygnana ze społeczeństwa, śmierć wraca przez okno, i to równie szybko, jak zniknęła.
Zmiana szybka i gwałtowna, ale czy tak nowa, jak wydaje się dziennikarzowi, socjologowi, nam — omamionym przez zwielokrotnione tempo?
POCZĄTEK KŁAMSTWA
Od drugiej połowy wieku XIX coś zasadniczo zmieniło się w stosunku pomiędzy umierającym a jego otoczeniem. Oczywiście chwila, kiedy człowiek uświadamia sobie swój bliski koniec, zawsze była bolesna. Ale uczono się to przezwyciężać. Czuwał nad tym Kościół zobowiązując lekarza, aby występował jako nuntius mortis: zadanie było nieprzyjemne i trzeba było gorliwości „przyjaciela duchowego”, aby zdobył się na to, od czego uchylał się „przyjaciel cielesny”. Ostrzeżenie, jeżeli nie było spontaniczne, stanowiło część postępowania zwyczajowego.
Otóż w drugiej połowie XIX wieku miało się to stawać coraz bardziej uciążliwe, a jak do tego doszło, opisuje w jednej ze swoich nowel Tołstoj.1
Zona bogatego człowieka interesów choruje na gruźlicę, co się często w tamtych czasach zdarzało. Lekarze uznali, że jest stracona. Nadeszła chwila, aby jej o tym powiedzieć. Nie należało zwlekać, choćby dlatego, żeby wydała ostatnie dyspozycje. Ale tu pojawia się coś nowego: niechęć bliskich do spełnienia tego obowiązku niepomiernie wzrosła. Mąż za żadną cenę nie chce jej powiedzieć, „jaki jest stan jej zdrowia”, i usprawiedliwia się: „znaczyłoby to ją zabić... Co będzie, to będzie, a nie powiem jej o tym.” Nie może się na to zdobyć również matka umierającej. Sama chora mówi tylko o nowych metodach kuracji, zdaje się okazywać wielkie przywiązanie do życia i wszyscy boją się jej reakcji. W końcu trzeba się jednak zdecydować. Zwracają się do starej kuzynki, ubogiej krewnej, która się poświęca. „Tymczasem w drugim pokoju kuzynka siedziała obok chorej i zręcznie prowadzoną rozmową usiłowała przygotować ją do myśli o śmierci.” „Ach, moja droga — rzekła [chora] niespodzianie, przerywając jej — niepotrzebnie mnie przygotowujesz. Nie traktuj mnie jak dziecko.” Wie wszystko. „Wiem, że już długo nie będę żyła.”
Z tą chwilą może się już rozwinąć klasyczny scenariusz publicznej dobrej śmierci, który na chwilę został zakłócony przez nowe trudności związane z niechęcią uprzedzania umierających.
U źródeł tego uczucia, chociaż nie oszczędza go surowe pióro Tołstoja, leży miłość do drugiego człowieka, lęk przed zadaniem mu bólu i doprowadzeniem go do rozpaczy, pokusa, aby go oszczędzać, nie zdradzając mu, że koniec jest bliski. Otoczenie wprawdzie jeszcze nie zaprzecza, że chory powinien wiedzieć, ale każdy wykręca się od tej brudnej roboty: niech inni to zrobią. We Francji gotów był to zrobić ksiądz, gdyż uprzedzanie takie wiązało się z duchowym przygotowaniem chorego w ostatniej godzinie. Samo ukazanie się księdza w pokoju było oznaką końca i nie trzeba już było nic mówić.
Ze swojej strony, i to właśnie opisuje Tołstoj, chory właściwie nie potrzebował takiego uprzedzenia. Sam już wiedział. Ale publiczne stwierdzenie tego zniszczyłoby iluzję, którą chciał przez pewien czas jeszcze utrzymywać, bo inaczej traktowano by go jako umierającego i on musiałby się zachowywać jak umierający. Dlatego milczał.
Wszyscy więc uczestniczą w kłamstwie, jakie się wówczas zaczyna i które, zataczając coraz szersze kręgi, sprawia, że śmierć kryje się. Umierający i jego otoczenie grają wobec siebie komedię: „nic się nie zmieniło”, „życie płynie jak dawniej” i „wszystko jest jeszcze możliwe”. Jest to drugi etap procesu przejęcia opieki nad chorym przez otoczenie, procesu, który zaczął się znacznie wcześniej w wyższych klasach społecznych, pod koniec wieku XVIII, kiedy umierający nie chciał narzucać swojej woli przez akt prawny i przekazywał ją bezpośrednio spadkobiercom, to znaczy żywił do nich zaufanie.