Missi bała się tego ubiegu* była już w piątym miesiącu ciąży. Ja również się bałem, nie tylko o nią, ale i o mnie. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie było na święcie drugiej takiej osoby, która rozumiałaby i akceptowałaby mnie tak bez żadnych zastrzeżeń, żadnej dziewczyny która byłaby mi tak bliska, nikogo, z kim mogłem dzielić się moją muzyką i moim życiem po powrocie ze studia. A/e dlaczego myślałem o niej w czasie przeszłym? Czyżbym przewidywał jej śmierć? Zależało mi na niej i wiedziałem, że załamałbym się, gdyby coś jej się stało, ale jednocześnie nic mogłem powstrzymać przewrotnej, zepsutej myśli nurtującej mój umysł. Zastanawiałem się, czy lekarze pozwolą jej zabrać usunięty płód.
7ego wieczora zostałem w domu, opiekując się Missi. Ostatnio spędzałem w ten sposób sporo czasu: po prostu siedząc w domu. Radykalnie rzuciłem też narkotyki — zawsze wiedziałem, że mogę to zrobić. Doszedłem do wniosku, że przyjemniej jest szukać prochów i wspominać, co robiło się pod ich wpływem, niż je brać. Może nie zawsze sprawowałem nad sobą samokontrolę, ale wiedziałem że w razie potrzeby posiadam dość silnej woli żeby to zrobić. Miałem jej ryle samo co wszyscy inni. Posiadałem też ambicję, wielką ambicję, a narkotyki właśnie stanęły jej na przeszkodzie. Któreś z nich musiało ustąpić.
Kiedy Missi zasnęła, ostrożnie wysunąłem się z łóżka i usiadłem na fryzjerskim fotelu, przyglądając się cieniom rzucanym przez krople deszczu na białą baranią czaszkę przymocowaną do ludzkiego szkieletu - pozostałość z ołtarza angielskiego Kościoła Procesowego. Za mną leżały dwie poczerniałe, poplamione goryle czaszki, patrzące na mnie gniewnie i niecierpliwie swoimi pustymi oczodołami. Miałem sporo do przemyślenia. Kiedy po raz pierwszy pomyślałem o Antichrist Superstar, rozpętałem apokalipsę, ale nie wiedziałem, że będzie ona tak osobista. Jako dziecko byłem słabeuszem, robakiem, naśladowcą, marnym cieniem usiłującym znaleźć sobie miejsce w nieskończonym święcie światłości.
W końcu, chcąc znaleźć to miejsce, musiałem poświęcić swoje człowieczeństwo-jeżeli można nazwać tę niepewną, przepełnioną poczuciem winy egzystencję człowieczeństwem. Musiałem zrzucić starą skórę, oczyścić swoje uczucia i doświadczyć każdej skrajności: musiałem ranić się tak długo, aż stałem się nieczuły na ból.
Ale próbując wszystkiego po kolei, odkryłem, że wcale tego nie potrzebuję. Od tej chwili nic miałem innego wyjścia niż umrzeć - albo narodzić się na nowo. Po siedmiu stresujących miesiącach pracy (albo raczej braku pracy) nad albumem i życia z Missi, zacząłem wydobywać się z tego bezdusznego kokonu braku uczuć. Kiedy narkotyki całkowicie spustoszyły mój system wartości, człowieczeństwo - łzy, miłość, nienawiść, poczucie godności i winy - zaczęło do nie wracać, ale nie w tej samej postaci co kiedyś. Moja słabość srała się moją siłą, moja brzydota stała się
Trudna Droga z Piekła