500 ZAWAŁ SERCA
wym przegubie, który był unieruchomiony. Może żyły były za wiotkie albo za wąskie, ale wydawało mi się, że ciągle wyjmują mi i wbijają na nowo igłę.
Wiedziałem, że mnie ratują. Koło mnie były trzy albo cztery głowy. Ale ja sam byłem także rozłożony, jak nieraz w czasie bardzo męczącego snu — prawa ręka była oddzielnie jakby odjęta, to do niej była kroplówka i stamtąd przychodził główny ból; lewa ręka była ściskana i spowijana, na niej mierzono ciśnienie. I jeszcze zupełnie oddzielnie były usta z przytwierdzoną taśmą gumową , rurką z tlenem. Jeszcze się nie bałem. Musiałem się chyba wiele razy zapadać w nieświadomość i powracać, ^bo z tych wielu godzin obcego czasu (do trzeciej rano, jak mi powiedziano, nie odstępowano mnie ani przez chwilę) pamiętam tylko ukłucia zastrzyków i bardzo blisko siebie oczy. Wiedziałem, że odpływam. „Już więcej nie odpłyniemy dzisiaj.” „Już nie popłyniesz”. Wiedziałem, że ktoś mi tak kiedyś powiedział. Ale kto i kiedy? I bardzo już chciałem odpłynąć. Żeby mnie przestało boleć w prawej ręce. I pomyślałem sobie, że odpływam tak czysto, bez krwi, bez duszenia się, z tym bólem, który tak łatwo się za sobą zostawia. Wydawało mi się, że odpływam w bieli.
4
„Ale nam pan wczoraj odjeżdżał” — powiedziała pielęgniarka, która rano przyniosła miednicę z wodą. „Ale pan w nocy narozrabiał” — powiedział chory leżący naprzeciwko. Nie mogłem odpowiedzieć, bo miałem dalej przyklejoną do ust rurkę z tlenem. Nie mogłem również się podnieść, bo wydawało mi się, że cały jestem spowity w miękkje rurki jak w oploty węży. Dopiero potem zobaczyłem, że są przytwierdzone do pięciu metalowych krążków na moich piersiach.
Teraz już wiedziałem, co to jest „erka”. Byłem na sali reanimacyjnej w Szpitalu Kolejowym w Międzylesiu. Dwaj inni chorzy na tej samej sali, naprzeciw mnie i na lewo ode mnie, także byli po zawale. Był to pierwszy ranek po zawale. Po moim zawale. Zawał ma zawsze swój dzień i godzinę: kiedy się zaczął i kiedy się skończył. Sam zawał trwa krótko. Jest się przed zawałem albo po zawale.
Przez tę swoją krótkość umieranie na zawał serca jest inne niż umieranie na raka. Dla chorego i chyba w jakimś stopniu podobnie i dla jego bliskich. Przez umieranie rozumiem tutaj nie postępy choroby i zmaganie się z nią ciała, ale strach przed śmiercią i jej grozę. Chorego i tych, którzy mu towarzyszą. W moim doświadczeniu umieranie było odpływaniem. U innych zawałowców umieranie było rozdzierającym bólem klatki. Dla rodziny i bliskich zawal to nocne telefony do dyżurnego lekarza. I dla rodziny, i dla chorego dramaturgia zawału jest pospieszna.
Umieranie na raka trwa tygodnie, miesiące, lata. Zaczyna się jeszcze przed diagnozą i często nie przechodzi nawet wtedy, kiedy wyrok jest uchylony i diagnoza stwierdza nowotwór niezłośliwy. Poznałem tę agonię oczekiwania, kiedy przed blisko dwudziestu laty miałem diagnostyczną operację usunięcia czegoś, co na zdjęciu wyglądało jak ciemna plama wielkości włoskiego orzecha w górnym płacie prawego płuca. Przez tygodnie widziałem ten lęk w oczach mojej żony. Opisałem tę agonię w Małym traktacie o umieraniu.
Doświadczenie zawału jest inne. Kiedy zawał przeszedł, jest się wyleczonym albo uleczonym. Może przyjść nowy zawał: drugi, trzeci lub czwarty. Ale prognoza śmierci ma w chorobach sercowych inną naturę niż przy raku. I nie tylko inną naturę, ma inną, nie mogę tego inaczej nazwać, metafizykę. Uleczenie przy raku jest pięcioleciem bez przerzutów. Umieraniem przy uleczonym raku jest nieuleczalny lęk przed przerzutem. Umieranie przy raku jest powolne