— Nicanor Gorroan? — pyta Mattem.
— Boże błogosław- Charles Mattern?
— Błogosław Boże, tak, to ja. Chodźmy.
Heli jest jednym z jedenastu miast Wenus, którą człowiek przystosował odpowiednio do swóich potrzeb. Gor-tman nigdy przedtem nie był na Ziemi. Mówi powoli, flegmatycznie, monotonnie- Mattemowi przypomina to sposób mówienia mieszkańców Monady 84, którą kiedyś odwiedził. Czytał artykuły Gortmana. Rzetelna robota, doskonała argumentacja.
— Szczególnie lubię „Dynamikę etyki łowieckiej” — mówi Mattern, gdy zjeżdżają szybem zjazdowym. — Znakomite. Prawdziwa rewelacja.
— Naprawdę pan tak sądzi? — pyta mile zaskoczony Gortman.
— Oczywiście. Staram się czytać maksimum pism wenusjańskich. To takie fascynująco obce czytać o polowaniach na dzikie zwierzęta.
— Na Ziemi nie ma dzikich zwierząt?
— Błogosław Boże, nie — odpowiada Mattern. — Nie moglibyśmy na to pozwolić. Ale szalenie lubię czytać o waszym sposobie życia, tak bardzo różnym od naszego-
— Czy to coś w rodzaju psychicznej ucieczki? — pyta Gortamn. Mattern patrzy na niego ze zdziwieniem.
— Nie rozumiem, o co chodzi.
— O to, że kiedy pan o tym czyta, pańskie życie na Ziemi wydaje się znośniejsze.
— O, nie! Nie. Życie na Ziemi jest całkiem znośne, niech mi pan wierzy na słowo. Czytam to tylko dla rozrywki. A także dla osiągnięcia tej niezbędnej, wie pan, paralaksy, dla moich własnych prac — mówi Mattem. Dotarli właśnie do 799 poziomu.
— Najpierw pokażę panu moje mieszkanie.
Wychodzi z szybu i ruchem ręki przyzywa Gortmana.
— To jest Szanghaj. To znaczy, tak nazywamy ten czterdziestopiętrowy blok od 761 do 800 piętra. Mieszkam tuż pod najwyższym piętrem Szanghaju, co .świadczy o moim statusie zawodowym. Monada LK
obejmuje Łącznie 25 miast. Nu samym dok* jest Reykja-vik, a na szczycie — ŁouisviIłe.
— Kto decyduje o tyeh nazwach?
— Powszechne glosowanie obywateli. Szanghaj nazywał się poprzednio Kalkuta, co mi się osobiście bardziej podobało, ale grupka malkontbntów z 775 piętra przeforsowała referendum w siedemdziesiątym piątym, no i tak już zostało.
— Sądziłem, że w monadach miejskich nie ma malkontentów — mówi powoli Gortman.
Mattern uśmiecha się.
— Nie w potocznym sensie tego słowa. Ale dopuszczamy do pewnych konfliktów. Człowiek bez konfliktów, nawet tutaj, nie byłby w pełni człowiekiem.
Biegnącym na wschód korytarzem idą powoli w stronę mieszkania Matterna. Jest już 7.10 i tabuny dzieci trójkami i czwórkami wysypują się z mieszkań w drodze do szkoły. Mattern pozdrawia je serdecznym ruchem ręki. Przebiegają obok nich ze śpiewem.
— Na tym piętrze mamy średnio 6,2 dzieci na jedną rodzinę — mówi Mattern. — Jest to najniższa średnia w całym gmachu. Przyznaję to ze wstydem. Ludzie na wysokich stanowiskach wyraźnie źle się rozmnażają. W Pradze mają takie jedno piętro — ehyba 117 — gdzie średnia wynosi 9,9 na rodzinę: Czy to nie wspaniałe?
—Czy pan to mówi z ironią? — pyta Gortman.
— Bynajmniej!
Mattern czuje, jak zalewa go fala uniesienia.
— My kochamy dzieci. Popieramy wielki przyrost. Chyba pan sobie zdawał z tego sprawę, zanim pan wyruszył na objazd tych...
— Tak. tak — mówi skwapliwie Gortman. — Byłem w pełni świadom ogólnej dynamiki kulturalnej. Ale sądziłem, że może pańskie osobiste odczucie...
—Jest sprzeczne z normą?! To. że jestem po trosze naukowcem, nie upoważnia pana do opinii, że doza próbuję własny system kulturalny.