mi podpisanymi „Dionysos” lub „Kaiser Nietzsche” i niezliczonymi notesami, w których rachunki z pralni przeplatają się ze szkicami aforyzmów. Jeśli tedy mówi się tak często i bez stawiania dodatkowych pytań o „dziele” jakiegoś autora, znaczy to, iż przyjmuje się, że jest ono określone przez funkcję tego, co ma wyrażać. Zakłada się, że każdorazowo musi istnieć poziom (umiejscowiony tam, gdzie jest to w danej chwili potrzebne), na którym dzieło objawia się — we wszystkich swoich fragmentach, nawet najdrobniejszych i najmniej znaczących — jako wyraz bądź to myśli, bądź doświadczenia, bądź wyobraźni, bądź podświadomości autora, bądź wreszcie uwarunkowań historycznych, w które był uwikłany. Widać jednak natychmiast, iż taka jedność nie jest bynajmniej dana bezpośrednio i że jest wynikiem określonego zabiegu; że zabieg ów to zabieg interpretujący (skoro odczytuje z tekstu zapis czegoś, co ten ukrywa i ujawnia zarazem); że wreszcie zabieg wyodrębniający opus jako jednostkę, a więc i dzieło jako takie, będzie wyglądał inaczej w przypadku autora Teatru i jego sobowtóra niż w przypadku autora Traktatu logiczno-politycznego, że słowa „dzieło” będzie się tu używało w różnych znaczeniach. Nie można uznać dzieła ani za jednostkę daną bezpośrednio, ani za jednostkę pewną, ani za jednostkę jednorodną.
Wreszcie, ostatnie zabezpieczenie przed nie poddanymi refleksji ciągłościami, za pomocą których z góry organizujemy dyskurs, sądząc, że go analizujemy, polega na tym, aby wyrzec się dwóch idei, ściśle z sobą związanych i wychodzących sobie naprzeciw. Pierwsza powiada, iż w porządku dyskursu nie sposób nigdy wskazać prawdziwego, nagle powstałego zdarzenia, albowiem za każdym pozornym początkiem kryje się zawsze jakowyś początek nieznany — tak bardzo nieznany i tak początkowy, że nigdy nie można uchwycić go całkowicie w jego istocie. W ten sposób bylibyśmy nieuchronnie prowadzeni, poprzez całą prostotę chronologii, ku miejscu, które oddala się w nieskończoność i które nigdy, w żadnej historii nie jest obecne: ono samo byłoby tylko pozostawioną przez siebie pustką, a wszystkie biorące się z niego początki mogłyby być jedynie rozpoczynaniem na nowo lub zatajaniem (właściwie zaś, w tej samej chwili, jednym i drugim). Wiąże się z tym myśl druga, według której wszelki jawny dyskurs opiera się w skrytośd na czymś już-powiedzianym, przy czym to już-powiedziane jest nie tyle uprzednio wymówionym zdaniem czy napisanym wcześniej tekstem, ile czymś „nigdy nie powiedzianym” — dyskursem bezcielesnym, głosem tak cichym jak tchnienie, pismem będącym pustym miejscem dla swych własnych śladów. Zakłada się tedy, iż wszystko, co dyskurs może sformułować, zostało już wypowiedziane w owym pół--milczeniu, które go poprzedza, które nieustannie i uparcie jest pod nim obecne, lecz które on pokrywa i tuszuje. Jawny dyskurs byłby więc ostatecznie tłumioną obecnością tego, czego nie mówi, a owo nie-powiedziane byłoby pustką, która rozsadza od wewnątrz wszystko, co jest wypowiadane. Wątek pierwszy skazuje analizę historyczną dyskursu na poszukiwanie i odtwarzanie początku, co wymyka się jakiejkolwiek próbie historycznego określenia; wątek drugi — na interpretowanie lub nasłuchiwanie już-powiedzia-nego, będącego jednocześnie nie-powiedzianym. Trzeba zrezygnować z owych idei, które mają za zadanie chronić nieskończoną ciągłość dyskursu oraz jego tajemną obecność ujawniającą się w ciągłym usuwaniu jakiejś nieobecności. Należy natomiast być gotowym na przyjęcie każdego mementu dyskursu w całej nagłości jego zdarzeń — w owej jednostkowości, w jakiej się zjawia," i w owym rozproszeniu czasowym, które pozwala mu być powtórzonym, znanym, zapomnianym, przekształconym, zatartym w najlżejszych swych śladach, głęboko ukrytym przed naszym wzrokiem w pyle książek. Nie powinno się więc odsyłać dyskursu do odległego początku. Trzeba go rozważać w jego elementarnym zjawianiu się.
Musimy przeto zawiesić wszystkie założone z góry formy ciągłości, wszystkie syntezy, których się nie problematyzu-je, których istnienie uznaje się za prawomocne. Nie idzie oczywiście o to, by je definitywnie odrzucić, ale o to raczej, by naruszyć beztroskę, z jaką są przyjmowane: dowieść, że nie rozumieją się same przez się, że wynikają zawsze z jakiejś konstrukcji, której reguły trzeba poznać, a uzasadnienia — kontrolować; określić, pod jakimi warunkami i do jakich analiz mogą być w sposób pewny stosowane; wskazać te spośród nich, których w żadnym razie nie powinno się już akceptować. Jest bardzo możliwe na przykład, że pojęcia „wpływu” i „ewolucji” wymagają krytyki, która — na dłużej lub na krócej — usunęłaby je z obiegu. A „dzieło”,
Archeologia wiedzy