każdy chce włożyć lub sądzi, że wkłada do własnego dyskursu coś „z siebie”, kiedy, przystępuje do mówienia — rozcinanie,, analizowanie, kombinowanie i składanie wszystkich tych tekstów, pogrążonych z powrotem w milczeniu, tak że nie ukaże się w nich już nigdy przeobrażone oblicze autora. „Cóż to! Tyle nagromadzanych słów, tyle znaków położonych na tak wielkiej ilości papieru i czekających na niezliczone spojrzenia, tak wielka gorliwość w utrzymywaniu ich poza aktem, który je tworzy, tak głęboki kult związany z ich przechowywaniem i zapisywaniem w ludzkiej pamięci .— iw tym wszystkim nie miałoby pozostać nic z biednej dłoni, która te znaki nakreśliłó, z niepokoju, który próbował znaleźć w nich ukojenie, z zakończonego życia, które tylko dzięki nim może trwać dalej? Dyskurs, w swych najgłębszych uwarunkowaniach, nie byłby więc -«śladem>*? A jego szmer nie byłby już miejscem bezcielesnych nieśmiertelności? Mielibyśmy przyjąć, że czas dyskursu nie jest czasem świadomości przeniesionym w wymiary historii albo czasem historii obecnym w formie świadomości? Miałbym założyć, że w moim dyskursie nie idzie o to, bym przeżył siebie samego? I że mówiąc nie zaklinam swej śmierci, lecz ją ustanawiam lub rączej niszczę wszelką wewnętrzność w owej ze-wnętrzności, tak obojętnej wobec mego życia i tak neutralnej, że nie ma dla niej żadnej różnicy między moim życiem a moją śmiercią?”
Dobrze rozumiem niepokój tych, co zadają takie pytania. Z niemałymi zapewne oporami musieli ji^ż przyznać, iż ich historia, ekonomia, praktyki społeczne, język, którym mówią, mitologia ich przodków, nawet bajki, jakie im opowiadano w dzieciństwie, podlegają regułom, które nie są w całości dane świadomości. Toteż nie życzą sobie wcale, by z kolei i na domiar złego odebrano im dyskurs, w którym chcą natychmiast i bezpośrednio móc powiedzieć, co sobie myślą, sądzą i wyobrażają. Będą woleli przeczyć, jakoby dyskurs był złożoną i zróżnicowaną praktyką, posłuszną dającym się analizować regułom i transformacjom, niż by ich pozbawiono tej rozkosznej pewności — tak pocieszającej — że można zmienić, jeśli nie świat, jeśli nie życie, to przynajmniej ich „sens”, samą świeżością słowa, które pochodziłoby tylko od nich i pozostawało jak najbliżej źródła, w nieskończoność. Tylełrzeczy w ich języku już się im wymknęło: nie chcą, aby wymknęło im się również to, co mówią, ów mały fra-
gment dyskursu — obojętne, czy mowy, czy pisma — którego krucha i niepewna egzystencja ma nieść ich życie dalej i dłużej. Nie mogą ścierpieć (i jest to poniekąd zrozumiałe) tego, że ktoś im mówi: „Dyskurs nie jest życiem: jego czas nie jest waszym czasem i w nim nie pojednacie) się ze śmiercią. Możliwe, że zabiliście Boga grzebiąc go pod ciężarem tego wszystkiego, co powiedzieliście; nie sądźcie jednak, że stworzycie z wszystkiego, co mówicie, człowieka, który będzie żył dłużej od niego."”