Niemcy a natrętność
Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego zetknięcia się z wzorami proksemicznymi Niemców, które nastąpiło, gdy byłem jeszcze studentem. Moje maniery, mój status, moje ego zostały zaatakowane i zmiażdżone przez pewnego Niemca, w którym nawet trzydziestoletni pobyt w naszym kraju i biegłe władanie angielskim nie zdołały naruszyć niemieckiego pojmowania tego, na czym polega natrętność. Aby należycie wyjaśnić różne związane z tym wypadkiem kwestie sporne, trzeba tu wspomnieć o dwu zasadniczych wzorcach amerykańskich, traktowanych u nas jako oczywiste, a przeto uniwersalne.
Po pierwsze, w Stanach Zjednoczonych akceptuje się powszechnie niewidzialną barierę rozciągającą się wokół dwu lub trzech rozmawiających ze sobą osób, która odgranicza je od reszty towarzystwa. Już sam ten dystans izoluje każdą tego typu grupę od otoczenia i obwarowuje ją ochronnym murem prywatności. Głosy są zwykle przyciszone, by nie przeszkadzać innym, a jeśli nawet są dość głośne, ludzie zachowują się tak, jakby nie było ich słychać. W ten sposób respektuje się prywatność niezależnie od tego, czy istnieje ona faktycznie, czy też nie. Drugi wzorzec jest nieco bardziej subtelny i wiąże się z tym dokładnie momentem, w którym kogoś zaczyna się postrzegać jako osobę przekraczającą pewną granicę i wchodzącą do pomieszczenia. Rozmowa przez drzwi, o ile stoi się na zewnątrz domu, nie jest przez większość Amerykanów traktowana jako przebywanie wewnątrz domu albo w pokoju w żadnym sensie tego słowa. Jeśli ktoś stoi na progu otwartych drzwi i mówi do kogoś we wnętrzu, jest ciągle jeszcze postrzegany i określany towarzysko jako będący na zewnątrz. Jeśli ktoś przebywając w gmachu biura tylko ,,wsadza głowę przez drzwi”, pozosta-
ją .nadal na zewnątrz pokoju. Nawet trzymanie $ię za framugę drzwi z ciałem przechylonym do wnętrza pokoju oznacza, że jest się jedną nogą na „obcym gruncie” i że nie jest się jeszcze całkiem w obrębie czyjegoś terytorium. Żadne z tych amerykańskich ustaleń przestrzennych nie obowiązuje w północnych Niemczech. We wszystkich wypadkach, gdy Amerykanin skłonny jest widzieć siebie jako osobę pozostającą jeszcze na zewnątrz, z pewnością zdołał właśnie przekroczyć granice terytorium Niemca i ex dejinitione wmieszać się w jego sprawy. Konflikt pomiędzy tymi dwoma wzorcami szczególnie jaskrawo ilustruje następujące .wydarzenie.
Był ciepły, wiosenny dzień, jaki przytrafić się może tylko w czystym, jasnym i otwartym powietrzu Colorado; dzień, który każe ci się cieszyć życiem. Stałem na progu domu przerobionego z wagonu gawędząc z młodą kobietą zajmującą mieszkanie na pięterku. Na parterze mieściła się pracownia artysty. Przeróbki dokonano jednak w ten osobliwy sposób, że obu najemcom służyło to samo wejście. Mieszkańcy pięterka przechodzili wzdłuż jednej ze ścian pracowni, by dostać się do wiodących na górę schodów — można by rzec, mieli swoje „prawo przejścia” przez terytorium artysty. Stojąc w progu zerknąłem w lewo i zauważyłem, że 15 do 18 metrów dalej, w pracowni, pruski artysta i dwóch jego znajomych pogrążyło się w konwersacji. Był on w pozycji takiej, że gdyby tylko zwrócił się w jedną stronę, musiałby mnie spostrzec. Zarejestrowałem jego obecność, lecz nie chcąc wydać się arogancki albo przeszkodzić w rozmowie, zastosowałem bezwiednie amerykańską regułę i doszedłem do wniosku, że obie te czynności — moja cicha rozmowa i jego rozmowa — nie zakłócają się wzajemnie. I jak wkrótce się przekonałem, był to błąd. Po krótkiej chwili artysta oderwał się od swych znajomych, przekro-
191