byśmy „dali sobie na wstrzymanie” i „nakręcili się”. Te określenia to oczywiście część języka ulicy. Tylko czy potrafimy go wciąż odróżnić? Czy przywrócimy spokój naszemu szalonemu życiu, czy „wyluzujemy”? To zależy, jak to nazwiemy i dlaczego.
To dlatego w dyskusji o tym, jakich słów powinniśmy użyć, opisując wydarzenie, nie odwołujemy się „tylko do semantyki”. Próbujemy dostosować odbiór i reakcję innych (jak i swoją) do charakteru samego wydarzenia. To dlatego ludzie, którzy to rozumieją, krzywią się, gdy ktoś chce „powiedzieć, jak to naprawdę jest”. Nikt nie jest w stanie powiedzieć o czymkolwiek, jak to wygląda naprawdę. Po pierwsze, najpierw trzeba to nazwać. Po drugie, sposób nazwania nie mówi, jakie coś jest, lecz jak mówiący sobie to wyobraża albo jest w stanie sobie wyobrazić. Po trzecie, użyta nazwa staje się rzeczywistością dla nazywającego i tych, którzy to zaakceptują, lecz nie musi to być nasza rzeczywistość.
Weźmy na przykład typ człowieka konwencjonalnie określanego jako „ksiądz rzymskokatolicki”. Jeśli uznamy ten termin, nie posądzimy go o szaleństwo z powodu świadomego wstrzymywania się od stosunków seksualnych przez całe życie. Jeśli nie zaakceptujemy tej nazwy, pomyślimy, iż człowiek ten potrzebuje pomocy psychiatrycznej. JPrzez akceptację nazwy rozumiem zgodę na jej uzasadnienie, t uznanie środowiska semantycznego, w którym występuje, za rozsądne i celowe.'Przede wszystkim akceptację założeń, na których się opiera. Cóż zatem powinniśmy stwierdzić o „księdzu”? W jaki sposób możemy określić, jak naprawdę to wygląda? Czy obserwujemy u niego „syndromy choroby psychicznej”, czy „poświęcenie Bogu”?
Istotę rzeczy oddaje historia trzech rozjemców. Pierwszy, człowiek nieświadom, jak powstają znaczenia, mówi: „Nazwę rzeczy takimi, jakie są.” Drugi, wiedząc coś o ludzkiej percepcji i jej ograniczeniach, mówi: „Nazwę je tak, jak je widzę.” Trzeci, pouczony o roli języka w życiu człowieka, mówi: „Dopóki ich nie nazwę, nie istnieją.”
Nie oznacza to, oczywiście, że niektórzy rozjemcy są lepsi od innych. To, jak coś nazywasz, mówi wiele o tym, jak dobrze i jak wyraźnie potrafisz widzieć. W końcu rozjemca, który nazywa rzeczy, wypowiada się już jako trzeci, chociaż ten, kto widzi więcej niż inni, jest zwykle nazywany ślepcem. Nie musimy jednak akceptować etykietek, jakie wymyślają inni. Te koncepcje - że ludzie tworzą znaczenia poprzez nazwy, jakich używają, oraz że możemy odrzucić zastane nazwy (czy to w polityce, handlu, czy religii) - mają kardynalne znaczenie dla edukacji językowej i są głównym narzędziem obrony przeciw kulturze, w której dominuje propaganda.
Moja trzecia propozycja dotyczy uczenia naukowego patrzenia na świat. Rozumiem to określenie inaczej niż zwykle rozumie się „naukę”. To sugeruje wiedzę z dziedziny fizyki, biologii, chemii i nauk pokrewnych. Nikt, zakładam, nie będzie dyskutował nad wagą takich przedmiotów, lecz włączenie ich do programu kształcenia nie zapewni wykształcenia naukowego światopoglądu u uczniów. Program nauczania koncentruje się zwykle na przekazywaniu znanych faktów z każdej dyscypliny bez należytej uwagi (tzn. żadnej uwagi) dla historii dyscypliny, błędów, jakie popełnili badacze, metod, jakich używają i używali, sposobów obalania i potwierdzania twierdzeń naukowych. Z pewnością szkoła, która poważnie potraktuje sztukę zadawania pytań i semantykę, jest w połowie drogi do przekazywania umiejętności myślenia naukowego. Chodzi jednak o coś więcej, a jako przykład podam spór między „ewolucją” a „kreacjoni-zmem”. Podobnie jak ewolucja, nauka o stworzeniu wyjaśnia, skąd wziął się świat i wszystko, co w nim jest, tyle
179