nologicznych. Powinienem tutaj dodać, korzystając z obserwacji studentów z zagranicy, że jeśli chodzi o historię i oddziaływanie technologii, studenci amerykańscy są największymi ignorantami, jakich spotkałem. Przeciętny student amerykański nie jest w stanie określić, nawet przy tysiącletnim marginesie błędu, kiedy wynaleziono alfabet lub prasę drukarską z ruchomą czcionką, czy chociaż powiedzieć coś mądrego o psychologicznych i społecznych implikacjach tych wynalazków. Myśl, że są to ludzie, którym powierzymy używanie superinfostrady, byłaby nawet zabawna, gdyby nie było to tak niebezpieczne.
Pozwólcie mi to wyjaśnić. Nie sprzeciwiam się podłączaniu klas szkolnych do Internetu lub udostępnianiu uczniom komputerów osobistych, pod warunkiem, rzecz jasna, że szkoła ma mnóstwo pieniędzy; to znaczy, że dobrze płaci nauczycielom, jest w stanie zatrudnić tylu nauczycieli, by zredukować w istotny sposób liczbę uczniów w klasie, i nie brakuje jej najnowszych książek. Chodzi mi o to, że jeśli chcemy uczynić edukację technologiczną częścią programu kształcenia, celem takiego kroku winno być nauczenie młodych, jak używać technologii, w przeciwieństwie do bycia używanym przez technologie. A to oznacza, że muszą wiedzieć, jak zastosowanie technologii wpływa na społeczeństwo, w którym żyją, oraz na ich własne życie. Zaniedbaliśmy tę kwestię w przypadku telewizji i, obawiam się, zaniedbujemy w przypadku technologii komputerowych.
Moja piąta i ostatnia propozycja, z pewnością najbardziej kontrowersyjna, dotyczy religii. Jestem świadom, że słowa „religia” i „szkoła publiczna” nie idą w parze, przynajmniej nie w Ameryce. Są jak magnesy, które jeśli znajdują się zbyt blisko siebie, odpychają się. Istnieją po temu ważne powody, między innymi pierwsza poprawka do Konstytucji, która, nawet zanim wspomni o swobodzie wypowiedzi, zabrania Kongresowi ustanawiać religię państwową. Zostało to mądrze zinterpretowane jako wskazówka, iż instytucje publiczne nie mogą preferować żadnej z religii. Zinterpretowano to także, już nie tak mądrze, jako zalecenie, iż nie powinny zajmować się religią w ogóle. Jedną z konsekwencji tego zakazu jest to, że szkoły publiczne nie radzą sobie z odniesieniem do religii w niemal żadnym kontekście. Myślę jednak, że ignorowanie religii jest poważnym błędem.
Istnieje kilka sposobów uzasadnienia takiego sądu. Jeden mówi o tym, że tak wiele z naszego malarstwa, muzyki, architektury, literatury oraz nauki wiąże się z religią. Jest zatem niemożliwe, by ktoś mógł stwierdzić, iż posiada wykształcenie bez wiedzy o roli, jaką odegrała religia w tworzeniu kultury. Inny sposób to stwierdzenie, że wielkie religie to, w końcu, opowieści, o tym, jak różni ludzie w różnych czasach i miejscach próbowali osiągnąć poczucie transcendencji. Mimo iż wiele narracji religijnych dostarcza odpowiedzi na pytanie, jakie były nasze początki i kiedy to się stało, głównie zajmują się odpowiadaniem na pytanie: dlaczego? Czy można być wykształconą osobą bez zastanawiania się, dlaczego jesteśmy tutaj i czego się od nas oczekuje? I czy możliwe jest zastanawianie się nad tym, jeżeli ignorujemy odpowiedzi, którymi dysponuje religia? Myślę, że nie, skoro religia może być definiowana jako próba kompletnej, zintegrowanej odpowiedzi na pytania o znaczenie egzystencji.
Proponuję zatem, aby, począwszy od końcowych klas szkoły podstawowej, a potem z większą szczegółowością w liceum i dalej, dostarczać naszej młodzieży okazji do studiowania komparatystyki religii. Takie studia nie preferowałyby żadnej z religii, lecz byłyby ukierunkowane na objaśnianie metafor, literatury, sztuki i samych rytuałów ekspresji religijnej.
185