suwerenność, 8 ten czy ów bardziej gorliwy napomykał nawet o Targowicy1 2. Do akcji włączono politycznych emerytów (w tym Stanisława Kanię) i żałosnych weteranów partyjnej propagandy w rodzaju Mariana Podkowiń-skiego, a także inne jeszcze wyranżerowane osoby. Lały się słowa demaskacji i oburzenia z wszystkich możliwych kątów. I tutaj także stosowano wypróbowane chwyty. A więc cytowano różne zachodnie autorytety, które potwierdzać miały, że „Solidarność” bierze forsę skąd się da i wykorzystuje ją na cele wyborcze; wniosek nasuwać się miał sam: jest ona przekupna, chciwa, a na dodatek jeszcze — antypolska. Rzecznik prasowy MSW, pułkownik Garstka, z przejęciem cytował austriacki dziennik Volksstimme”, ale zapomniał dodać, że jest to organ partii komunistycznej, publikujący prawdopodobnie to, o co poprosili polscy towarzysze znajdujący się w przedwyborczej biedzie. I ten chwyt dobrze jest znany. Nie tyle skądinąd, ile z licznych poprzednich kampanii propagandowych. Bo to, co się działo w ostatnich dniach przed 4 czerwca, w istocie nie było niczym innym jak kampanią propagandową, przypominającą tę, jaką poprzedzono ogłoszenie stanu wojennego, a także tego rodzaju akcje z innych dramatycznych czasów. Tutaj ujawniła się pewna osobliwość. Przodowała w tej kampanii niezawodna „Trybuna Ludu”, ale że krąg jej czytelników jest dość specyficzny, dawany przez nią odpór adresowany był przede wszystkim do tych, którzy a priori byli przekonani i na tego rodzaju działania czekali. A ze względu na samą akcję wyborczą ten właśnie organ nie był zapewne dla partii najważniejszy.
2
Towarzysze z takim altruizmem zajęli się swoimi konkurentami, że zapomnieli o sobie samych; oddani manipulacji, nie pomyśleli, że w sytuacji wyborczej powinni zorganizować publicity przede wszystkim własnym kandydatom. Dzisiaj, już po fakcie, sami mówią o swoich niezręcznościach i zaniedbaniach (uczynił to m. in. niefortunny kandydat na senatora, Stanisław Trepczyóski3, startujący — jako delegat Polski w Unicef — w barwach przyjaciela dzieci). Jak się zdaje, wyraziły się w nich zjawiska głębsze, chodzi tu bowiem o coś więcej niż o nieprzygotowanie partii, która wszystko zdobywała z własnego nadania, do choćby częściowo demokratycznej walki wyborczej (ten wzgląd też zresztą jest ważny), chodzi o kryzys tak komunistycznego kodu personalnego, jak i kryzys języka, którym do tej pory partia się posługiwała; oba te kryzysy łącznie (są one ściśle ze sobą powiązane) dają świadectwo nieprawdopodobnego wręcz bankructwa ideowego.
Kryzys kodu personalnego komunizmu wyraził się w tym, że lansując swoich kandydatów partia nie mogła się odwołać do tych wzorców osobowych, które przy wszelkich możliwych okazjach przedstawiała. Ów kod personalny ujawniał się w przemówieniach pochwalnych, nekrologach, notatkach informujących o biografii osoby mianowanej na nowe stanowisko, przemówieniach rekomendujących, w czasie jubileuszy itp. Ale teraz trudno już było mówić o wiernych towarzyszach, zasłużonych utrwalaczach władzy ludowej, oddanych wielkiej sprawie socjalizmu, trudno było mówić o tych, co — zawsze na posterunku — jej właśnie oddali wszystkie swoje starania, ba, całe swe świadome życie. Trudno, bo u podstaw oficjalnej propagandy wyborczej znalazło się przeświadczenie, że w tej konkretnej sytuacji eksponowanie tych właśnie partyjnych cnót stałoby się antyreklamą. W konsekwencji kandydaci nieustannie udawać musieli innych niż są i — przede wszystkim — innych niż się dotychczas przedstawiali. Nawet słowo „socjalizm” zniknęło z ich enuncjacji (by nie wspominać już
0 komunizmie, który stał się słowem wręcz zakazanym). To prawda, Polska czy ojczyzna dawno już, bo przed ćwierćwieczem, weszła do zasobu partyjnej propagandy, tłumaczono nam jednak zwykle, że tylko Polska socjalistyczna jest Polską prawdziwą i jedynie możliwą, teraz wszakże wątek ten się nie pojawił, kandydaci partyjni chcieli się pokazać po prostu jako patrioci bez żadnych przymiotników, tacy, co dla ojczyzny gotowi są uczynić wszystko, nawet zasiąść w sejmie lub w senacie.
I tutaj załamanie komunistycznego kodu personalnego ujawnia się z dużą siłą. Działacze partyjni pokazują się już nie jako bojownicy o socjalizm, wierni naukom Lenina, ale w roli entuzjastów demokracji, popisujących się tolerancją i umiłowaniem wolności. Partyjna dama zabiegająca o fotel senatorski oświadcza na całą Polskę, że ma męża pobożnego katolika i że stanowią przykładne stadło, wolne od wszelkich ideologicznych konfliktów. Naiwny oglądacz telewizji ma wyciągnąć wniosek, że gdy dama owa zasiądzie w senacie, to będzie dbała, by w całej Polsce było tak harmonijnie
1 spokojnie, jak w jej rodzinnym domu. Ktoś inny oświadcza, wprawdzie z zażenowaniem i nieśmiało, że jest członkiem PZPR, ale określa się jako katolik i dorzuca informację, że wielokrotnie bywał u Ojca Świętego. Jakiś sekretarz z małego miasteczka z dumą powiadamia, że zabiegał, by w nowej dzielnicy wybudowano nie skromną kaplicę, jak początkowo planował
139
W domu powieszonego nie powinno się mówić o sznurze. Liczne publikacje „Trybuny Ludu”, zwłaszcza zaś redaktora naczelnego, Jerzego Majki, pisane były tak, by przedstawić całą opozycję jako konsekwentnych i nieprzejednanych wrogów ZSRR. Adresaci tych elukubracji nie byli bezpośrednio wskazywani, nie można było jednak się nie domyśleć, kim są, one same zaś przypominały pisma, jakie ten i ów
słał pod koniec XVIII w. z Polski do Petersburga.
? S. Trepczyński Po przegranej, „Polityka” 1989 nr 24.