Nie zdaję semestru w szkole. Otóż ja, uczennica zawsze najlepsza w klasie z tysiącem nagród, wychwalana przez całą kadrę, w tym semestrze śmiałam zachorować. I to tak porządnie zachorować, że trzy tygodnie nie byłam w stanie wyjść z łóżka i zwijałam się z bólu, donosząc do szkoły tylko kolejne zwolnienia od lekarza (podkreślam - od lekarza, bo to ważne). Na nic jednak zwolnienia mi się zdały, na nic zdały się rozmowy z wychowawcą, co do mojej sytuacji z ocenami, właściwie to wyszło, jakbym celowo zachorowała i była nieobecna. Otrzymałam dziś informację o zagrożeniu z języka angielskiego, bo za wszystkie sprawdziany, kartkówki i próbne matury (a było tego trochę), których nie pisałam, nauczycielka wystawiła mi jedynki. Powiecie, że to nie koniec świata, że nie zawsze można być najlepszym. Zgoda, w tym semestrze nawet dwa by mi wystarczyło. Jednak według tej cudownej instytucji zwanej dalej szkołą, powinnam nagle cudownie wyzdrowieć i zaliczyć w dwa tygodnie z samego angielskiego trzy arkusze maturalne, dwa sprawdziany i pięć kartkówek, bo w przeciwnym wypadku będę zobowiązana pisać egzamin z całego semestru (na co w klasie maturalnej przygotowując się do matury z dość trudnych, ścisłych przedmiotów nie bardzo mam czas).
Według lekarza pod żadnym pozorem nie powinnam teraz wychodzić. W poniedziałek jednak planuję wyjść, by porozmawiać z dyrekcją o przyjaznej polityce szkoły wobec ucznia i to ucznia, który regularnie tę szkołę w czymś reprezentuje. Nawet człowiek w spokoju chorować nie może.
^ k