ze przyjdą Niemcy i znajdą bibułę, którą przechowywały z siostrą w domu. Podczas okupacji Babcia Antonina pracowała u swojej przyjaciółki w Swoszowicach, jako gospodyni. Kiedy zbliżali się Rosjanie, Mama z siostrą, które w Krakowie były same, szły nocą, trzymając się za ręce, przez Lasek Wolski. Na polanach leżeli zabici żołnierze - ułożeni w szachownicę, jak snopki.
Po wojnie siostry zamieszkały przy ulicy Łobzowskiej, („Łobuzowskiej”, jak mówił Tato). Kiedy tam wkroczyły, każda ze swoim dywanem zamiast walizki, musiały wzbudzić nie lada sensację. Mama pracowała w Bratniej Pomocy i miała wielu przyjaciół. Mojego Ojca, Tomasza Bocheńskiego, poznała w roku 1948. Jemu również wojna zabrała dom. Pomimo młodego wieku, miał za sobą walkę w partyzantce. Wkrótce wzięli ślub i zamieszkali przy ulicy Wiślnej, gdzie urodziła się moja siostra Anusia. Po siedmiu latach, kiedy byłyśmy już wszystkie trzy na świecie, wprowadzili się do własnego mieszkania, przy ulicy Retoryka. Ponieważ zamieszkała z nami matka mojego Taty (również Zofia), powiększono mieszkanie o kawalerkę i w ten sposób mieliśmy trzy pokoje, jeden przechodni. Mały balkon wychodził na cichą wtedy ulicę, środkiem której biegł skwer obsadzony lipami i krzewami bzu, tzw. Plantki. Mieszkaliśmy tam w sześć, czasami siedem osób, kiedy przyjeżdżała z Warszawy Babcia Tosia. Potem pojawił się pies Kajtek. W domu było zawsze pełno gości - nasze przyjaciółki z podwórka, koledzy mamy z Uczelni, profesorowie i Rektorzy, partyzanci, artyści, rodzina z kraju i zagranicy. Wielkim wydarzeniem były imieniny Mamy, zwłaszcza, że w domu były dwie Zofie. Nie było zwyczaju zapraszania gości. Przychodzili sami, przez tydzień. Pewnego razu jeden z przyjaciół rodziców, znany krakowski dziennikarz, dla większego efektu wszedł przez balkon, niosąc naręcz bzu.
Nocowali u nas krewni spoza Krakowa i mnóstwo osób, które nie miały się gdzie zatrzymać na trasie swojej podróży. Kiedy ukazała się książka Francoise Millet-Joris „Maison de papier” („Papierowy dom”) Mama lubiła tak mówić
0 naszym domu.
Mama była pogodna. Lubiła powtarzać ulubione zdanie swojej kuzynki Felicji: „ Żyjmy chwilą”. Parzyła dobrą herbatę i (czasami) zapalała papierosa (paliła „mentolowe”). Parzenie herbaty to jedna z nielicznych umiejętności gospodarskich, które wyniosłam z domu, całkiem dzisiaj nieprzydatna ze względu na wszechobecność ekspresowych torebek.
Nie mogę jednak powiedzieć, że się nie starała. Studiowałam polonistykę
1 przygotowywałam się do egzaminu z literatury. Czytałam „Zbrodnię i karę” Dostojewskiego. Kiedy Raskolnikow zdecydował się w końcu zabić Alonę Iwanow-nę i sięgał po siekierę, usłyszałam nagle wesoły głos Mamy: „czy nie chciałabyś się nauczyć, jak się piecze drożdżowe ciasto?” Prawie usłyszałam, jak siekiera wypada z rąk Rodii. Do dzisiaj nie najlepiej wychodzą mi wypieki.
Tak naprawdę Mama nauczyła się gotować w wieku pięćdziesięciu lat. Kiedy byłyśmy małe, kuchnią zajmowała się moja druga Babcia (matka Taty). Zaopatrzenie było wtedy kiepskie, a w domu zawsze byli goście. Zwłaszcza osoby samotne garnęły się do naszego gwarnego domu, nie zważając na to, że mięso bywało twarde a zupa wodnista (w efekcie „rozmnażania” przy pomocy wody, żeby starczyło dla wszystkich). Za to później, kiedy Mama miała już za sobą okres
12