Marzec 1968, Marzec 1968 - grudzień 1970


Marzec 1968 - grudzień 1970

Kalendarium:

25 listopada 1967

W Teatrze Narodowym odbyła się premiera "Dziadów" Adama Mickiewicza. Reżyserował sztukę Kazimierz Dejmek, a w roli Gustawa wystąpił Gustaw Holoubek.

3 stycznia 1968

Wydano decyzję o zawieszeniu od 1 lutego przedstawień tej sztuki w Teatrze Narodowym.

30 stycznia 1968

Zagrano ostatni spektakl "Dziadów" dla publiczności. Po jego zakończeniu odbył się pochód studentów pod pomnik A. Mickiewicza. Domagano się dalszych przedstawień.

29 lutego 1968

Odbyło się nadzwyczajne zebranie Oddziału Warszawskiego ZLP. Stefan Kisielewski powiedział: "Panuje dyktatura ciemniaków".

4 marca 1968

Studenci Adam Michnik i Henryk Szlajfer zostali relegowani z Uniwersytetu Warszawskiego.

8 marca 1968

Na UW odbył się wiec w sprawie "Dziadów" i studentów relegowanych z uczelni. Do akcji wkroczyło ORMO (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej) i MO. Pobito i zatrzymano dziesiątki osób.

9 marca 1968

Wiec na Politechnice Warszawskiej.

11 marca 1968

Interpelacja posłów koła "Znak". Dotyczyła ona wyjaśnienia brutalnych działań MO oraz odpowiedzi rządu co do demokratyzacji i polityki kulturalnej państwa.

12-19 marca 1968

Ferment studencki w największych ośrodkach akademickich kraju (Kraków, Wrocław, Toruń, Łódź, Poznań).

19 marca 1968

Podczas spotkania aktywu partyjnego Warszawy Wł. Gomułka winą za zajścia obarczył m.in. Stefana Kisielewskiego, Pawła Jasienicę i Leszka Kołakowskiego.

21-23 marca 1968

Strajki okupacyjne studentów na Uniwersytecie i Politechnice w Warszawie.

29 marca 1968

Rozpoczęto akcję skreślania z list studentów uczestników wydarzeń. Część z nich trafiła do wojska.

9 kwietnia 1968

Przewodniczący Rady Państwa Edward Ochab rezygnuje ze stanowiska na znak protestu przeciwko nagonce na obywateli polskich pochodzenia żydowskiego.

3 maja 1968

Słowo o wydarzeniach marcowych - stanowisko Episkopatu Polski.

8-9 lipca 1968

Edward Ochab rezygnuje z funkcji sekretarza KC PZPR, a znani naukowcy Stefan Żółkiewski i Adam Schaff zostali usunięci z Komitetu Centralnego.

7 listopada 1968

Poinformowano o usunięciu z PZPR ponad 230 tys. członków.

11-16 listopada 1968

Odbył się w Warszawie V Zjazd PZPR, a gościem był Leonid Breżniew.

15 stycznia 1969

Jacek Kuroń i Karol Modzelewski zostali skazani na 3,5 roku więzienia za marzec 68 rok.

10 lutego 1969

Adam Michnik, Bogusław Toruńczyk, H Szlajfer skazani na 3 i 2 lata więzienia za marzec 68.

12 grudnia 1970

Podwyżka cen ogłoszona przez premiera Józefa Cyrankiewicza.

14 grudnia 1970

W Trójmieście odbywały się strajki i manifestacje.

15 grudnia 1970

Demonstranci w Gdańsku zaatakowali budynek KM MO oraz podpalili gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Powstał MKS (Międzyzakładowy Komitet Strajkowy). W Warszawie Biuro Polityczne podjęło decyzję o użyciu siły w celu stłumienia wystąpień robotniczych.

16 grudnia 1970

Milicja i wojsko otaczają stocznię. Zajścia w Elblągu, Tczewie i Pruszczu.

17 grudnia 1970

Ostrzelanie robotników idących do pracy w stoczni w Gdańsku i Gdyni. W Szczecinie strajkuje stocznia, użycie siły.

18-20 grudnia 1970

Demonstracje w Gdyni, Szczecinie i Elblągu.

20 grudnia 1970

Plenum KC PZPR. Władysław Gomułka został odwołany z funkcji I sekretarza. Zastąpił go Edward Gierek.

23 grudnia 1970

Na stanowisko premiera został powołany Piotr Jaroszewicz, zastąpił on J. Cyrankiewicza.

30 grudnia 1970

Decyzja o podwyższeniu płac minimalnych.

22 stycznia 1971

Strajk okupacyjny w Stoczni im. A. Warskiego w Szczecinie.

24 stycznia 1971

Nowy przywódca partii E. Gierek spotkał się ze strajkującymi. Obiecał demokratyzację życia politycznego i poprawę stopy życiowej klasy robotniczej. Słynne słowa: "Pomożecie? - Pomożemy".

25 stycznia 1971

Podobne spotkanie odbyło się w Gdańsku ze stoczniowcami Trójmiasta.

11-15 lutego 1971

W Łodzi strajkowały włókniarki.

15 lutego 1971

Władze ogłosiły decyzję o cofnięciu grudniowej podwyżki (regulacji) cen.

Proponowane pozycje literatury:

Marzec i reszta

Rok 1968 nie był - wbrew temu, co sugerują pewni przywódcy ówczesnych studenckich protestów i pewni intelektualiści, którzy wtedy właśnie otrzeźwieli - najczarniejszym rokiem PRL. W roku 1968 nie mordowano ludzi w więziennych celach, nie strzelano do działaczy chłopskich, nie torturowano oficerów, nie masakrowano stoczniowców ani górników. W porównaniu z terrorem, jaki panował w Polsce w latach 1944-1955, esbeckie harce roku 1968 to było coś zdecydowanie łagodniejszego. W roku 1968 komunistyczna agresja skierowana przeciw społeczeństwu koncentrowała się głównie na nienawistnej, przeżartej kłamstwem, nikczemnością i donosicielstwem propagandzie. Ale kto nie urodził się 8 marca 1968, tylko nieco wcześniej, kto przeżył PRL od początku, ten dobrze wie, że również ta nienawistna, przesiąknięta kłamstwem, nikczemnością i donosicielstwem marcowa propaganda to była sielanka w porównaniu z rykiem, jaki z peerelowskich i pezetpeerowskich tub rozlegał się w czasach pierwszego Gomułki i Bieruta.

Rok 1968 był dla nas szokiem z dwóch tylko bardzo specyficznych powodów: bo nastąpił po latach względnego popaździernikowego spokoju, bo komuniści, dotychczas zawsze, również wtedy, gdy popełniali swe największe zbrodnie, szczelnie ubrani w szaty ideologicznej ortodoksji, odsłonili wtedy po raz pierwszy swe nieznane dotąd zbójecko-cyniczne oblicze, pokazali, że dla utrzymania się przy władzy gotowi są wyrzec się własnej doktryny, chwycić się każdej innej i krzyczeć choćby „Heil Hitler!”.

Ale również te paszkwile marcowych polityków i publicystów, skierowane przeciw polskim obywatelom żydowskiego pochodzenia (a mające na celu zohydzenie protestów studenckich w oczach mniej wykształconych warstw społeczeństwa), nie biją krajowych rekordów osiągniętych w XX wieku na tym polu. Narodowo-radykalne pisma „Sztafeta” i „Falanga” (lata trzydzieste) posunęły się w tej odmianie chamstwa i wołającego o pomstę do nieba zdziczenia zdecydowanie znacznie dalej.

Na czymże polegała zatem wyjątkowość Marca 1968 na tle historii PRL i całych dziejów Polski? Na tym, że po raz pierwszy w naszej historii antyżydowski zabobon stał się wtedy urzędową doktryną państwa. Za antyżydowskie ekscesy lat trzydziestych odpowiada młodzieżowa frakcja opozycyjnej partii zwalczanej zdecydowanie przez rząd. Nagonkę marcową organizował partyjny i państwowy aparat PRL nie tylko w tym sensie, że to z góry szły instrukcje dla moczarowskich pismaków, lecz również w tym, że za tekstami pismaków szła rządowa akcja wypędzania tysięcy polskich obywateli, aresztowania studenckich przywódców, niszczenia nauki (docenci marcowi), pacyfikowania wyższych uczelni, represjonowania kultury (łącznie z zakazem nie tylko puszczania przez radio nagrań Artura Rubinsteina, lecz nawet wymieniania jego nazwiska!).

Młodzieżowi aktywiści, którzy robili kariery na fali moczarowskich czystek, nie byli największymi potworami komunistycznego reżimu; w końcu to nie oni mają na rękach krew żołnierzy AK, robotników Poznania, stoczniowców, górników z Wybrzeża. Marzec 1968 to był haniebny okres rządów PRL. Ale haniebne były całe rządy PPR i PZPR. Skończył się Marzec, przyszła masakra na Wybrzeżu, skończył się Gierek, przyszły zbrodnie stanu wojennego. Więc można zrozumieć kłopoty Eseldowskiego Pana Prezydenta, który przyjmując współpracowników do swej kancelarii musi stale wybierać między marcowym młodzieżowcem, bezpieczniakiem od Jaruzelskiego i Kiszczaka i gierkowskim młotem. Ale to jest jego problem, nie nasz.

Piotr Wierzbicki

UCHWAŁA WS. ZADOŚĆUCZYNIENIA ZA KRZYWDY WYRZĄDZONE W MARCU 1968

Marzec 1968 roku to jedna z najciemniejszych kart PRL-u. To okres bezprecedensowego łamania wolności słowa, poniżania młodzieży akademickiej i innych niegodnych zachowań, wynikających z monopolu władzy, które mamy nadzieję nigdy się nie powtórzą w wolnej, demokratycznej Polsce. W następstwie towarzyszącej tym wydarzeniom antysemickiej nagonki, Polskę opuściło około 20 tysięcy osób. Każdy marcowy emigrant otrzymał tzw. dokument podróżny stwierdzający, że jego okaziciel nie jest obywatelem polskim. Podstawą wydawania owych dokumentów była niejawna uchwała Rady Państwa numer 5/58 z dnia 23 stycznia 1958 r., o utracie obywatelstwa z chwilą przekroczenia granicy państwa. Mimo, że uchwała została formalnie uchylona w 1984 r., zniesienie jej skutków wymaga ustawy sejmowej. Z moralnego punktu widzenia pozbawienie obywatelstwa ze względów rasowych, etnicznych czy światopoglądowych jest głęboko hańbiące. Z punktu widzenia prawa międzynarodowego nie wolno pozbawiać obywatelstwa kogoś, kto nie ma innego obywatelstwa.

Delegaci na VI Kongres Unii Pracy wyrażają całkowite poparcie dla uchwały Senatu Uniwersytetu Warszawskiego w tej sprawie z dnia 18 lutego 1998 r., podpisanej przez Przewodniczącego Senatu UW, rektora prof. dr hab. Włodzimierza Siwińskiego. Uważamy, że państwo polskie musi się jak najszybciej wycofać z niegodnych decyzji. W trzydziestą rocznicę wydarzeń marcowych 1968 r. Kongres Unii Pracy, powołując się na literę i ducha Konstytucji RP, a w szczególności na art. 30 : <Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych > oraz art. 34 pkt. 2 < Obywatel Polski nie może utracić obywatelstwa polskiego, chyba, że sam się go zrzeknie > - zwraca się do Prezydenta, Rządu, oraz Sejmu RP o pilne podjęcie inicjatywy ustawodawczej znoszącej skutki prawne uchwały Rady Państwa nr 5/58 z 23 stycznia 1958 roku.

0x01 graphic


© 2000 Unia Pracy Dolny Śląsk

ODGŁOSY NA TEMAT EKSCESÓW NA
UNIWERSYTECIE WARSZAWSKIM


Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii
Robotniczej, Wydział Organizacyjny.
Informacja nr 9/A/4346, Warszawa, 10 m
arca 1968.
[dalej: Informacja nr: ......"]

   l. Ekscesy w dniu 8 marca na UW i na ulicach szeroko poruszyły opinię mieszkańców Warszawy. W następnym dniu, w godzinach rannych powszechnie się mówiło, że "były jakieś awantury, ale nie wiadomo, o co chodziło". Na tym tle dobrze przyjęto fakt publikacji prasowych w "Życiu Warszawy", "Sztandarze Młodych", a następnie w "Expressie Wieczornym".

W zakładach pracy, zwłaszcza w środowisku robotniczym, potępiane są nieodpowiedzialne poczynania wichrzycielskiej grupy studentów. Aktyw robotniczy który był w dniu 8 marca na terenie Uniwersytetu, wyraża zdecydowane oburzenie na rozwydrzenie części młodzieży. Równocześnie wyrażane są opinie, że metody działania wobec grupy, która na przestrzeni ostatnich lat prowadzi wyraźnie wrogą działalność, są zbyt liberalne. Robotnicy wysuwają żądanie podjęcia zdecydowanych kroków w odniesieniu do organizatorów burd i awantur. Tego rodzaju kategoryczne żądanie zostało w dniu 8 marca sformułowane m, in. na odbywającej się z okazji podejmowania czynu zjazdowego masowce w Hucie "Warszawa". Wiele jest wypowiedzi w rodzaju: "dlaczego pozwala się na tego typu działalność", "należałoby sprawdzić, kto uczy się na uczelniach i kto uczy studentów oraz wyciągnąć odpowiednie wnioski", "za nasze pieniądze pozwalamy prowadzić działalność, wymierzoną przeciwko nam", "czy władze czekają na oklaski ze strony tej grupy studentów", "nikt by się nie dziwił, gdyby demonstrowali ci, którzy nie dostali się na studia" itp.

Częste są pytania, jaka młodzież dostaje się na uczelnie, kim są jej rodzice i jakie wnioski wyciąga się w stosunku do rodziców tej młodzieży, która prowadzi wichrzycielską, awanturniczą działalność itd.
Wypowiadane są poglądy, iż system egzaminów konkursowych doprowadził do sytuacji, w której mamy mało młodzieży robotniczej na uczelniach, gdyż z racji często gorszych warunków nie może ona sprostać stawianym wymaganiom i nie dostaje się na uczelnie. Podnoszony jest także problem słabości, występujących w pracy z młodzieżą.

2. Występują liczne przejawy dezinformacji i nasilenia celowo puszczanych plotek. Wyrażają się one w pytaniach, czy prawdą jest, że rektor został pobity, dlaczego rektor nie wyszedł do studentów, czy to prawda, że wiec był organizowany przez ZMS, czy to prawda, że karetki pogotowia całą noc rozwoziły studentów do szpitali, że bito kobiety w Dniu Kobiet itp.
Podsycane i rozdmuchiwane są plotki o "masakrze studentów", wezwaniu przez rektora tajnej milicji, pobiciu dziekanów, wybiciu oka jednej ze studentek, o poronieniu, o śmierci studentki, biciu i maltretowaniu studentów, występujących w obronie swoich koleżanek itp. W urabianiu tego rodzaju atmosfery współbrzmią kolportowane przez część studentów ulotki, prowadzona przez nich agitacja, jak również działalność wrogich ośrodków propagandowych. Lansuje się wieści o rzekomych demonstracjach w różnych miastach Polski (Wrocław, Elbląg) z udziałem robotników.
Przytaczamy przykłady ulotek z dnia 9 marca:

"Do Studentów SGPiS!
Unia 8 marca Milicja "Obywatelska" rozpędzając wiec studentów Warszawy biła patkami kobiety. Jednej ze studentek wybito oko. Dziesiątki ludzi aresztowano. Czekały na nas Warszawiaków wozy pancerne na Placu Teatralnym. Gestapo Polski Ludowej pobiło trzech dziekanów UW. Żądamy takiej WOLNOŚĆ I, jaką zapewnia nam Konstytucja. Politechnika. ASP. SGGW czynnie solidaryzują się z Uniwersytetem.
A MY???"

"Koledzy!
W dniu wczorajszym j. m. rektor wezwał przeciwko nam tajniaków, a gdy to nie pomogło - cywilnych i mundurowych pałkarzy.
Wyjaśniamy
Wczoraj ograniczyliśmy się t y l k o do samoobrony biernej.
Uprzedzamy!
Po raz ostatni. Nasza cierpliwość się skończyła. Następnym razem tajniacy, ORMO, MO i jakiekolwiek inne formacje, które wejdą na chroniony tradycyjną i ustawową autonomią teren uczelni, zostaną po
traktowane tak samo, jak w dniu kobiet (8 marca) były przez nich traktowane nasze dziewczęta.
Ostrzegamy!
Jeśli jego magnificencja rektor ponownie wezwie przeciw nam pałkarzy i tajniaków, weźmie na siebie ogromną odpowiedzialność za zdrowie i życie zarówno studentów, jak i otumanionych funkcjonariuszy.
Tę odpowiedzialność podzielą z nim władze bezpieczeństwa i Komitet Warszawski PZPR, które wydały nakaz stosowania represji wobec studentów.
Jesteśmy silni, jest nas więcej, z nami są wszyscy ludzie uczciwi.
Zagrodzimy drogę faszyzmowi".

Pomimo szybkiego wyjścia z bardziej szczegółową informacją przez KD do komitetów zakładowych i uczelnianych, jak również przez Zarząd Stołeczny ZMS do zarządów dzielnicowych, polny przebieg wypadków znany jest stosunkowo wąskiemu gronu aktywu. W uczelniach szerszy aktyw partyjny i młodzieżowy jest pod dużym naporem plotek i tendencyjnego komentowania ekscesów.

3. W związku z brakiem pełnej orientacji o przebiegu wydarzeń na UW poddawana jest w wątpliwość potrzeba użycia siły "wobec studentów". Upowszechnia się przekonanie, że można było oddziałać na zgromadzoną młodzież drogą perswazji, bez rozszerzania konfliktu.

Wśród części pracowników naukowych UW kolportowane są wersje, świadczące o całkowitej ignorancji i jednocześnie celowo podsycane, że młodzież by się rozeszła, gdyby nie użyto metod milicyjnych i "nie wprowadzono więcej przebranych milicjantów, niż było młodzieży".

Towarzyszą temu twierdzenia, że wrzenie nie jest do opanowania metodami milicyjnymi, że "interwencja milicji prowadzi do integracji studentów na wrogich pozycjach". Charakterystyczny jest dla tych "wątpliwości" brak jakichkolwiek wymogów w stosunku do studentów, obsesyjne wręcz widzenie tylko działań milicji bez próby zastanowienia się, w stosunku do kogo i dlaczego milicja zmuszona była podjąć działania.

Tego rodzaju poglądy sygnalizowane są z szeregu śródmiejskich instytucji i urzędów - z wyjątkiem tych, z których aktyw brał bezpośredni udział w akcji. Sygnały te niewątpliwie stanowią odbicie agitacji, prowadzonej przez część studentów wśród swych rodziców.

4. Do "Życia Warszawy" w związku z publikacją o ekscesach na UW przyszła 4 osobowa delegacja z Wydziału Filozoficznego UW z protestem przeciw treści artykułu. Redakcja odebrała około 120 telefonów podobnej treści.

Natomiast redakcja "Trybuny Ludu" odebrała sporo telefonów, wyrażających oburzenie, że w partyjnym organie nie zamieszczono żadnych informacji na ten temat.

5. W ciągu dnia 9 bm. na terenie miasta doszło do około 70 interwencji milicji i ORMO wobec rozwydrzonych grup o bardzo zróżnicowanej wielkości - od 50 do 2000 osób. Podstawowa, najliczniejsza grupa, składająca się w zasadzie ze studentów UW i PW, demonstrowała w auli Politechniki, usiłowała dotrzeć do redakcji .Sztandaru Młodych". Została rozproszona na ulicy Polnej.
Miały miejsce ekscesy przed redakcją "Życie Warszawy" i na Poznańskiej, w Alejach Jerozolimskich i na Krakowskim Przedmieściu. Demonstranci używali kamieni i kijów - łącznie w dniu 8 i 9 marca zostało poszkodowanych około 20 milicjantów i ORMO-wców. Pojawiły się nieliczne napisy na murach - przeciw ZSRR, "chcemy wolności", "Polska walczy". Zastosowano formę pisania tych napisów kreda na ubraniu.

W porównaniu z dniem 8 bm. wśród rozrabiaczy więcej było młodzieży szkolnej, z tarczami. Obok dotychczasowych okrzyków antyrządowych wznoszono okrzyki: "cała Polska czeka na Dubczeka" i "studenci do broni".

6. Wzmożone próby agitacji za wiecem w dniu H bm. na terenie UW. Wymieniana jest godzina 12 lub 13. Do udziału w wiecu usiłuje się szerzej wciągnąć kręgi młodzieży szkolnej oraz studentów SGPiS, SGGW i Akademii Wychowania Fizycznego.

7. Rektorzy uczelni, jak również dyrektorzy szkół zostali poinformowani o sytuacji. Dyrektorzy szkół otrzymali polecenie ścisłego przestrzegania dyscypliny szkolnej. Na UW wprowadzono obowiązek legitymowania osób wchodzących i wpuszczania jedynie studentów UW i kadry nauczającej. Wzmocniono kontrolę w domach akademickich. Rektorzy zwrócą się do młodzieży z apelem o zachowanie spokoju i rozsądku, poinformują o sytuacji kadro naukową oraz spowodują, aby w dniu 11 marca odbyły się zebrania wszystkich grup studenckich z udziałem pracowników naukowych.
Telewizja nadała w dniu 9 mb. apel do rodziców i studentów, wyjaśniający zaistniałą sytuację i dementujący plotki.

8, W dniu 9 bm. Sąd Powiatowy dla m- st. Warszawy rozpoczął sprawy 9 studentów, z których 4 skazał na karę od 4 do 6 miesięcy aresztu, sprawy pozostałych - przebywających w areszcie tymczasowym - przekazał prokuratorowi.

Obcy element

artykuł Marcina Zaremby z nr 12/2000 "Polityki", poruszający sprawę antysemityzmu w okresie PRL na najwyższych szczeblach władzy państwowej
MARCIN ZAREMBA

W maju 1959 r. MSZ sporządziło zestawienie pracowników na placówkach zagranicznych. Żydów na tej liście zaznaczono kolorem czerwonym. Niewykluczone, że w latach sześćdziesiątych podobnych przeglądów kadr pod względem narodowościowym dokonywano również w innych resortach, a niemal na pewno w wojsku, MSW i Ministerstwie Handlu Zagranicznego.

"Gomułka to Żyd!!!" - twierdził autor jednej z ulotek odnotowanych w raporcie UB w 1947 r. Jednocześnie wśród niższych rangą funkcjonariuszy nowej władzy szerzył się antysemicki stereotyp, jakoby wszyscy Żydzi byli zdyscyplinowaną wspólnotą, której najważniejszym celem jest panowanie nad światem i Polską. "Dopóki Żydzi będą zajmowali stanowiska w Polsce, będzie źle", "Żydów trzeba wyniszczyć i wygnać" - to opinie milicjantów z 1945 r., przytoczone niedawno przez Jerzego Kochanowskiego (POLITYKA 7).

Szukaj Żyda

Komunistyczne elity władzy były tych nastrojów świadome. Jednak nie spieszno im było do walki z antysemityzmem we własnych szeregach. W 1944 r. w referacie personalnym Związku Patriotów Polskich - wedle Julii Brystygier - pracowało 25 proc. osób pochodzenia żydowskiego. Rok później na biurko Bieruta trafiło sprawozdanie Stanisława Radkiewicza, zawierające dane liczbowe dotyczące pracowników Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (bez milicji i KBW). Wynika z nich, że w resorcie pracowało 1,7 proc. Żydów, natomiast na stanowiskach kierowniczych ponad 13 proc. Jak słusznie zwracała uwagę Krystyna Kersten, dane te nie potwierdzają jednak obiegowego mitu, głoszącego, że UB to Żydzi. Gromadzenie danych nie stanowi również mocnego dowodu na czyjkolwiek antysemityzm, niemniej jest charakterystyczne i poniekąd dziwne jak na partię marksistowską. Warto dodać, iż zainteresowanie jednych towarzyszy etnicznym pochodzeniem innych bynajmniej nie wygasło, przeciwnie, wzmagało się nawet, by w październiku 1956 i marcu 1968 lec u podstaw antysemickiej czystki.

W liście do Stalina Władysław Gomułka w grudniu 1948 r. zwracał uwagę na niewłaściwą politykę personalną w partii, polegającą na nieproporcjonalnym obsadzaniu eksponowanych stanowisk działaczami pochodzenia żydowskiego. Utrudniać ona miała zdobycie przez partię szerszego społecznego poparcia. Gomułka sugerował rewizję polityki personalnej partii uzasadniając ją, choć nie pisał tego wprost - silnymi nastrojami antysemickimi w polskim społeczeństwie. Pisał: "Na podstawie szeregu spostrzeżeń mogę stwierdzić z całą odpowiedzialnością, że część towarzyszy żydowskich nie czuje się związana z narodem polskim, a więc i z polską klasą robotniczą żadnymi nićmi, względnie zajmuje stanowisko, które można by określić mianem nihilizmu narodowego. Postawy takiej nie bierze się jednak pod uwagę przy doborze kandydatów na różne wysokie stanowiska".

Gomułka zwracał uwagę Stalina, że taka polityka personalna może się stać zarzewiem konfliktów w partii, a zatem jest dysfunkcjonalna dla systemu władzy w Polsce. Nie do końca jest jasne, po co Gomułka pisał o tym wszystkim Stalinowi. Jedna z hipotez głosi, że Gomułka wskazując Stalinowi na "za wysoki odsetek elementu żydowskiego", w istocie podsuwał mu nowe rozwiązanie kryzysu w partii: a mianowicie antysemicką czystkę w szeregach PPR. Należy przypomnieć, że w kraju już od kilku miesięcy trwała kampania przeciwko "odchyleniu prawicowo-nacjonalistycznemu", której negatywnym bohaterem był właśnie Gomułka. Bez względu na to, jakie motywy kierowały Gomułką, Stalin nie podjął proponowanego mu rozwiązania.

Skrzydło żydowskie

W lipcu 1949 r. do Stalina trafił inny list, napisany przez Wiktora Lebiediewa, ambasadora ZSRR w Warszawie. Rozpoczyna go stwierdzenie: "W rezultacie klęski odchylenia prawicowego w PPR Polska uczyniła wielki krok naprzód w dziele dalszego zbliżenia z ZSRR". Zbliżenie to ambasador uznał jednak za niedostateczne. Na przeszkodzie stać miało istnienie dwóch grup w PZPR: nacjonalistów polskich i żydowskich. O tych pierwszych ambasador pisał: "aparat państwowy i partyjny w Polsce jest bardzo silnie zaśmiecony wrogami polskiej partii lub "działaczami", którzy oficjalnie uznają linię partii i wychwalają ją, a w rzeczywistości są wrogami ZSRR, prowadzącymi przeciwko nam robotę". Do tej grupy, określanej w liście jako "siatka", zaliczeni zostali: Marian Spychalski, Michał Żymierski, Jerzy Albrecht i Janusz Zarzycki, wszyscy jakoby związani z przedwojenną "dwójką" - Oddziałem II Sztabu Generalnego. Ujawnianie tej "siatki" miało - zdaniem autora listu - przebiegać zdecydowanie za wolno. Powód: "w aparacie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, poczynając od wiceministrów, poprzez dyrektorów departamentu (...) wszyscy są Żydami".

To jednak nie wszystko. W samym kierownictwie partii tacy ludzie jak Jakub Berman, Hilary Minc i Roman Zambrowski "nie uwolnili się od silnych przesądów nacjonalistycznych". Jedynym "sprawiedliwym" miał być Bierut - "jedyna osoba w kierownictwie polskiej partii - pisał Lebiediew - w stosunku do której w ciągu czterech i pół roku mojej pracy tutaj nie miałem żadnych zastrzeżeń". Z powodu osamotnienia Bieruta w Biurze Politycznym "nie nadszedł jeszcze czas - czytamy dalej - zasadniczego rozwiązania kwestii walki z żydowskim nacjonalizmem w polskiej partii". Ambasador proponował na razie postawienie na czele MBP Polaka, który "stopniowo oczyściłby obecny aparat tego ministerstwa".

Do rozwiązania kwestii żydowskiej w PZPR, na wzór czystki w ZSRR i w Czechosłowacji, jednak nie doszło. Co powstrzymało Stalina, trudno powiedzieć, prawdopodobnie obawiał się poważnej destabilizacji układu władzy w Polsce. Istnieją jednak inne, poza listem ambasadora Lebiediewa, przesłanki, wskazujące że czystka była wówczas przygotowywana. W połowie grudnia 1951 r. Sekretariat Biura Politycznego ustalił tryb postępowania przy zmianie nazwisk. "Szereg osób spośród czołowego aktywu partyjnego, administracyjnego i gospodarczego" miało ponoć wyrażać prośbę o przeprowadzenie formalnej zmiany imion swoich nieżyjących rodziców oraz nazwiska rodowego matki. Nie ma dowodów na to, że zmuszano kogokolwiek, aby dokonał takich zmian. Musiało jednak coś wisieć w powietrzu, skoro "szereg osób" podejmowało takie decyzje - dodajmy - w państwie budującym socjalizm, w którym fakt, że czyjś ojciec nosił imię Izaak bądź też Stanisław, powinien pozostawać przecież bez znaczenia.

"Żydowskiego skrzydła" w partii wówczas nie ucięto, ale Stalin pozostawił po sobie wiernego ucznia w antysemityzmie - Chruszczowa, który kilkakrotnie miał przypominać Bierutowi o "problemie". Gomułce, już po jego powrocie do władzy, zarzucał zaś: "Wszystkich zwolenników Związku Radzieckiego rozegnaliście, a na ich miejsce wysuwacie wrogów Związku Radzieckiego, różnych Żydów i innych" (zapis z rozmowy, opublikowany w "Dziś" 5/93). Fakt, że mówił to pierwszy sekretarz KPZR, nie był bez znaczenia. Nie powinno się jednak z tego wyciągać pochopnych wniosków, że antysemityzm w polskich elitach władzy był w całości importowany.

Antysemicka fala

W 1956 r. część kierownictwa partii (Natolińczycy) dostrzegła w antysemityzmie środek na przezwyciężenie pogłębiającego się kryzysu zaufania. Na majowym posiedzeniu BP Aleksander Zawadzki (przewodniczący Rady Państwa) zarzucił Bermanowi niepolskie pochodzenie. "Zadawałem sobie dwa pytania - mówił - czy przeze mnie przemawia nienawiść, czy może antysemityzm. Muszę się przyznać towarzyszom, że przez wiele lat mocno mnie serce bolało, kiedy przyglądałem się temu, co się dzieje. Wszystkie kierownicze stanowiska obsadzał Berman przez żydowskich towarzyszy i nie przez tylko dobrych starych towarzyszy. (...) Spojrzałem na sylwetkę tow. Bermana, żydowski inteligent z burżuazyjnej rodziny, nie wyrastał w rewolucyjnych warunkach". Zawadzki nie pamiętał, że również o Marksie można by powiedzieć: "żydowski inteligent z burżuazyjnej rodziny, nie wyrastał w rewolucyjnych warunkach". Paradoksalnie to Zawadzki, członek ścisłego kierownictwa partii marksistowskiej, posłużył się argumentem "burżuazyjnego nacjonalizmu". Spośród biorących udział w tym posiedzeniu Biura Politycznego tylko Józef Cyrankiewicz zaprotestował na takie dictum.

Po kraju rozlała się fala antysemityzmu i w jakiejś mierze była to fala odbita. Odgłosy wojny na górze w formie plotek docierały na dół, rozbudzając emocje, również te negatywne. W jednym z raportów przyznawano: "Z antysemityzmem jako zjawiskiem konsekwentnej walki nie było, należało to do zagadnień wstydliwych, nie poruszanych głębiej przez nas - aczkolwiek właśnie w Polsce należało je naświetlić". Mimo tego bicia się w pierś, partia nie podjęła zdecydowanej walki z antysemityzmem, zachowując się dwuznacznie. W kwietniu 1957 r. Sekretariat KC zwrócił się do komitetów partii z listem "w sprawie dyskryminacji narodowości ludności żydowskiej". Jest to dziwny dokument. Z jednej strony potępiał antysemityzm, a z drugiej sugerował czystki etniczne w aparacie partyjnym. "W wielu wypadkach - czytamy w nim - uproszczone, schematyczne traktowanie obywateli pochodzenia żydowskiego jako zdecydowanych zwolenników ustroju ludowego w Polsce, doprowadziło do niezrozumienia polityki personalnej i stwarzało dogodne perspektywy wykorzystywane przez antysemitów". Aluzja była czytelna: przesadna obsada osobami pochodzenia żydowskiego stanowisk w aparacie partyjnym czyniła z partii obiekt antysemickich ataków. W następnym zdaniu Sekretariat KC dawał do zrozumienia: kontynuujcie politykę "rozrzedzania", byle bez rozgłosu.

Banalny antysemityzm

Tolerowanie bądź głoszenie poglądów antysemickich to wyróżnik ekipy Gomułki. Mieczysław F. Rakowski kilka razy w swoim niedawno opublikowanym dzienniku przytacza jawnie antysemickie wypowiedzi otoczenia I sekretarza. "Bardzo interesującym fragmentem rozmowy był monolog K. na temat Żydów - relacjonował naczelny "Polityki" spotkanie Dariusza Fikusa z Zenonem Kliszką. - Darek odniósł wrażenie, że tam, w górze, bardzo ich nie lubią. Kliszko podał m.in. liczbę, chyba mityczną, 150 dziennikarzy, którzy wyjechali do Izraela i żaden nie trafił do prasy komunistycznej. Narzekał, że nie potrafią pisać po polsku. Na dowód przytoczył "Trybunę Ludu" z jakimś nieudanym tytułem. Tacy to internacjonaliści. Nieustannie deklamują o równości ras etc. etc., a w rzeczywistości nie znoszą Żydów". Ignacy Loga-Sowiński w rozmowie z Rakowskim poruszył także sprawę żydowską i obwiniał Żydów polskich o nihilizm narodowy. Również Stefan Olszowski miał wygłaszać "antysemickie hasełka". Za zagorzałych antysemitów uważani byli wśród funkcjonariuszy KC zwłaszcza Ryszard Strzelecki i Kazimierz Witaszewski, obaj kojarzeni z grupą natolińską.

Długo w wydarzeniach marcowych dopatrywano się przede wszystkim intrygi Mieczysława Moczara. Bez wątpienia wiele paszkwilanckich artykułów, opartych na informacjach z "tajnych" teczek, nie powstałoby bez inspiracji i pomocy MSW. Jednak na dobrą sprawę nic pewnego nie wiemy o roli, jaką Moczar rzeczywiście odegrał, choć wydaje się, że była ona demonizowana. Twierdzę, że bez sprawczego udziału i poparcia dla antysemickiej kampanii ze strony ścisłego kierownictwa partii oraz bez przyzwolenia samego Gomułki bądź w ogóle by do niej nie doszło, bądź zostałaby zduszona w zarodku. Marzec 1968 r. nie był wytworem jednej tylko grupy czy frakcji, lecz niemal całego partyjnego establishmentu.

Marzec ten okazał się końcem "żydowskiego skrzydła" w polskiej partii komunistycznej. Nie okazał się jednak końcem antysemityzmu rządzących. W materiałach wytworzonych przez SB w latach siedemdziesiątych osoby zaangażowane w działalność opozycyjną określano jako "znane od lat z prezentowania postaw rewizjonistyczno-syjonistycznych". W poufnej rozmowie z arcybiskupem Bronisławem Dąbrowskim Stanisław Kania, wówczas sekretarz KC i członek BP, nazwał Żydami z marginesu opozycjonistów, którzy na znak protestu wobec polityki władz rozpoczęli głodówkę w kościele św. Marcina w Warszawie.

Myślenie to ciągle jeszcze obecne w elicie władzy znajdowało swoje odbicie w propagandzie, choć nie zdecydowała się ona na tak jawny antysemityzm jak w marcu 1968 r. Dla delegitymizacji opozycji jako obcej narodowi propaganda uciekała się do różnych wybiegów, przywołując na przykład żydowskie nazwiska, stosując różne peryfrazy jak "tacy, którzy prawdopodobnie po raz pierwszy weszli do kościoła". Często też w użyciu był zwrot "prawdziwi Polacy", których partyjni autorzy przeciwstawiali opozycjonistom, np. Adamowi Michnikowi i Sewerynowi Blumsztajnowi.

Gdy Kania był już I sekretarzem, powstało stowarzyszenie Grunwald, organizacja skupiająca aktyw partyjny jakby żywcem przeniesiony z 1968 r., a tygodnik "Rzeczywistość" powielał marcową propagandę. A oto ciekawy zapis z okresu panowania następnego I sekretarza. Na posiedzeniu Sekretariatu KC 21 sierpnia 1984 r. Wojciech Jaruzelski zalecał: "Rulewski, chociaż mówi, że jest niewierzący wygłasza "kazania" z ambony, do kościołów walą inni przeciwnicy, nawet Żydzi. Wykorzystać to dowcipnie - pogratulować nowych "wiernych"".

Polityka Komitetu Centralnego PZPR w sprawie antysemityzmu była różna na różnych etapach. Nie to jest przy tym istotne, kto był, a kto nie był antysemitą, ważne jest natomiast, że w komunistycznej elicie władzy istniała atmosfera moralnej aprobaty dla postaw i poglądów antysemickich. Nie był to antysemityzm ideologiczny, integralny, lecz banalny, w tym sensie bardzo polski.

CAŁA WŁADZA W RĘCE...

Mieczysław F. Rakowski

Gomułka nie był zakapiorem ani głupcem. Ale na progu lat 60. jawił się jako przywódca, który zrezygnował z walki o maksymalną niezależność od ZSRR. Zapewne nie był świadom, że tworzy glebę, na której wyrośnie ruch "partyzantów" pod wodzą Moczara. Ten zaś nie był kondotierem ani awanturnikiem żądnym wyłącznie władzy, wyrażał oczekiwania istotnej części aparatu - o korzeniach Marca `68 opowiada MIECZYSŁAW F. RAKOWSKI.

W pierwszych dniach marcowej zawieruchy Biuro Prasy KC poleciło nam przedrukować felieton Antoniego Słonimskiego z "Wiadomości Literackich" z 1924 r. Pan Antoni, znany z ciętego języka, z furią zaatakował tamtych Żydów żyjących w Polsce, którzy byli przeciwni asymilacji. Gdyby "Polityka" to opublikowała, popłynęłaby podobnie jak cała prasa - z wyjątkiem "Tygodnika Powszechnego" - na "antysyjonistycznej fali". Tekst musiałby wszak zostać uznany za antyżydowski. Już słyszeliśmy te komentarze: "No, skoro i "Polityka"..." Interweniowałem u Zenona Kliszki, drugiego człowieka w partii. Wyjaśniłem, że Słonimski pisał swój tekst w ferworze walki, a prochy tych, których wówczas zwalczał, są rozsiane na polach Oświęcimia. Kliszko powiedział, że to nie jego decyzja. Jak się później dowiedziałem, podjął ją Gomułka. Po kilku godzinach zadzwonił telefon. Usłyszałem głos Kliszki: "Nie musicie drukować". Odłożyłem słuchawkę i... popłakałem się.

Tak się złożyło, że "Polityka" znalazła się w oku marcowego cyklonu. Wiele dotyczących naszej redakcji pytań, zadawanych i w marcu, i później na różnych zebraniach, raczej nas śmieszyło. Ot, choćby takie: "Czy to prawda, że Rakowski jest krewnym amerykańskiego admirała Ricovera (w domyśle - Żyda), wynalazcy atomowej łodzi podwodnej?" Ale nie zawsze było nam do śmiechu. Na przykład, gdy czytaliśmy rezolucję rzeszowskiego oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, w której żądano usunięcia mnie z funkcji redaktora naczelnego za antypatriotyczną postawę.

Wielu piszących o wydarzeniach marcowych sprowadza je do tezy, że to złowieszcza PZPR sięgnęła po zatrutą broń antysemityzmu, ściągając hańbę na tolerancyjny, miłujący wszystkie nacje naród polski. Ów schemat uzupełniany jest opisem dzielnych studentów, którzy demonstrowali na rzecz wolności, za co dostali po grzbiecie. Prawdą jest, że w tych dramatycznych miesiącach hulał po Polsce antysemityzm, że rozpędzono studenckie wiece...

Ale prawdy o Marcu `68 nie da się zamknąć w żadnym schemacie. Różne były postawy ludzi. Obok nikczemnych - szlachetne, wyrażające się w ujmowaniu się za słabszymi i prześladowanymi. Wśród przyzwoitych ludzi byli też członkowie PZPR, o czym niektórzy historycy i politycy chętnie zapominają.

Korzenie Marca `68 tkwią w zawiedzionych nadziejach, jakie łączono z dojściem do władzy w październiku `56 Władysława Gomułki, ale też w historii polskiego ruchu robotniczego. Gomułka objął w czasie okupacji funkcję I sekretarza Polskiej Partii Robotniczej bez porozumienia z Moskwą, która w 1944 r. powołała Biuro Komunistów Polskich, faktycznie drugi ośrodek kierowniczy konkurujący z krajowym. Kolejnej porażki doznali "krajowcy" w 1948 r., gdy Gomułkę oskarżono o "prawicowo-nacjonalistyczne odchylenie", usunięto ze stanowiska i wkrótce aresztowano. Później rozprawiono się też z komunistami, którzy w czasie II wojny przebywali na Zachodzie bądź w kraju, unikając radzieckiego szlifu. W latach 60. echa tych napięć zauważyć mógł uważny obserwator życia politycznego. W marcu 1968 r. było to widoczne dla każdego.

Gomułka, nieodrodny syn epoki

W listopadzie 1956 r. Gomułka złożył wizytę w Moskwie i załatwił, że ZSRR zobowiązał się do zapłacenia sum wynikających z nierówności w polsko-radzieckich stosunkach handlowych. Wracał w glorii bohatera narodowego. Od Terespola do Warszawy na każdej stacji witały go rozentuzjazmowane tłumy, które łączyły z nim nadzieję na zmniejszenie podległości Polski wobec ZSRR. Polski Październik był bowiem sprawą narodową, co znalazło zresztą wyraz w wystąpieniu Gomułki na VIII Plenum KC. Potępił w nim praktyki stalinizmu w Polsce, choć określeniem tym się nie posługiwał. Resztę Polacy dośpiewali sobie sami. Wiadomo, skąd stalinizm nadszedł.

Wszelkie odstępstwa od Października wzbudzały w społeczeństwie, zwłaszcza elitach intelektualnych i artystycznych, podejrzenie, że Gomułka zawraca Polskę na stare tory. Rodziło się pytanie, czy kiedykolwiek był narodowym komunistą, a jeśli tak, to czy nim pozostał, czy też przyjął postawę uległości wobec Moskwy i wszechwładnej doktryny.

Gomułka uważał, że Polska wciśnięta między Rosję i Niemcy może zachować swą integralność tylko w sojuszu z ZSRR (NRD nie darzył szczególnym zaufaniem; z kolei RFN nie uznawał granicy na Odrze i Nysie). Był przeciwny drażnieniu rosyjskiego niedźwiedzia, bał się, że jego reakcje mogą być nieobliczalne i niekorzystne dla Polski. Nawet na aluzje i zawartą między wierszami krytykę ZSRR reagował złością. Bywały sytuacje, gdy jego gniew dotyczył tak odległych od polityki dziedzin, jak malarstwo. Bodaj w 1959 r. otwarto w Moskwie wystawę dzieł współczesnych polskich malarzy. Wystawione tam obrazy nie miały nic wspólnego z socrealizmem i radzieccy krytycy wszczęli jazgot. Gomułka złościł się: "Niech sobie malują, jak chcą, ale dlaczego właśnie tam posyła się takie obrazy?". Gdy w lutym 1962 r. powiedziałem, że chcę zamieścić artykuł o polityce rolnej, usłyszałem: "Nie trzeba, nie chcę, abyśmy się zanadto odcinali od innych, pokazywali, że idziemy inną drogą".

Zżymałem się na jego uwrażliwienie na wszystko, co tyczyło ZSRR. Gdy jednak bliżej poznałem radzieckich przywódców, ich ograniczoność i tępotę, a zarazem pewność siebie i pyszałkowate przekonanie, że system radziecki to właśnie to, na co czeka świat - zacząłem go rozumieć.

Nie należał do bezkrytycznych chwalców ZSRR, szczególnie surowo oceniał jego politykę rolną. Kiedyś usłyszałem od niego długi wywód o... nasiennictwie. Przed wojną, mówił, na Ukrainie Zachodniej zbierano 130 kwintali buraka z hektara, a dziś tylko 60. Stało się tak, dowodził, bo nie zważali na to, co sieją, tymczasem jeśli się nie dba o nasiona, nie stosuje selekcji, to później są marne wyniki.

Gomułka nie dopuszczał do wtrącania się Moskwy w jego politykę wewnętrzną. Gdy dręczono go np., że gdzie indziej rolnictwo jest skolektywizowane, a w Polsce nie, odpowiadał, że owszem, można to zrobić, i pytał, czy dostanie gwarancje dostaw wystarczającej ilości zboża. Tym pytaniem zamykał dyskusje.

Opowiadał mi Loga-Sowiński o rozmowie Gomułki z Chruszczowem po zakończeniu 22 zjazdu KPZR w 1961 r. Gomułka słuchał cierpliwie szalonych planów Chruszczowa dotyczących radzieckiego rolnictwa (tylko w RFSRR na 143 mln ha ziemi uprawnej 18 mln ha leżało odłogiem), po czym spytał: "A nawozy macie? Czym tę ziemię wzbogacicie?" Chruszczow stracił cały impet, zamilkł i po chwili powiedział: "Niech sr...".

Pamiętał też Gomułka o osobistych doświadczeniach, o tym, że to Stalin wyraził zgodę na posłanie go do więzienia. "Chodziło nie tylko o sprawy polityczne - mówił. - On nie zapomniał, że jako minister ziem odzyskanych walczyłem o każdą krowę pędzoną na wschód". Ale, dodał, "ziemie zachodnie zawdzięczamy Stalinowi, więc absolutne potępienie nie wchodzi w grę".

Z podejrzliwością odnosił się do stosunków ZSRR z RFN. Sądzę, że widmo Rapallo prześladowało go aż do 7 grudnia 1970 r., tj. do podpisania układu o normalizacji stosunków między PRL i RFN. W 1964 r. wysłany do RFN zięć Chruszczowa Adżubej w rozmowach z politykami niemieckimi bąkał coś o wspólnych interesach, wzajemnym zrozumieniu itp. Gomułka nadstawiał uszu. Właśnie wtedy usłyszałem od niego, że "Stalin załatwił sobie granicę w Królewcu, nikt jej nie kwestionuje, a naszą tak. Stalin zostawił sobie sznureczek, za który można pociągać. Dwieście lat nami handlowano. Sądzicie, że teraz już nikt nie ma na to ochoty?".

Gomułka był jednak nieodrodnym synem epoki, w której wyrastał, i więźniem obyczajów, które panowały w ruchu komunistycznym. Wykluczały one otwartość, publiczne ujawnianie krytycznych poglądów sprzecznych z obowiązującym dogmatem. Elity polityczne i intelektualne, nie znając motywów zachowań Gomułki w stosunkach z ZSRR, podejrzewały, iż podobnie jak jego poprzednicy, skłonny był do zajmowania wasalnej postawy. Nie mógł być inaczej odbierany, skoro w publicznych wystąpieniach mówił o ZSRR zawsze pozytywnie. Dla elit intelektualnych, a też dla młodego pokolenia, które poparło październikowe przemiany, Gomułka na progu lat 60. jawił się jako przywódca, który zrezygnował z walki o maksymalną niezależność od ZSRR. Zapewne nie był świadom, że tworzy glebę dla ruchu, który zainicjował Mieczysław Moczar.

Krytyka realizowanej u progu lat 60. przez Gomułkę polityki, czy to w publikacjach, które udało się przemycić mimo cenzury, czy też przez nią zatrzymanych, była mu oczywiście znana. Powiedział mi, że dziennikarze, którzy kiedyś chwalili Stalina, teraz wykonali zwrot o 180 stopni i nic im się nie podoba. Zarzucał też dziennikarzom korzenie się przed Zachodem. Gdy w grudniu 1962 r. po powrocie z trzymiesięcznego pobytu w USA na zaproszenie Departamentu Stanu napisałem dla niego sprawozdanie, usłyszałem: "Co wy tam piszecie? Liberał by tak napisał".

Gomułka nie był zakapiorem ani głupcem. Prawda, wierzył, że tylko socjalizm może zapewnić Polsce trwałe miejsce na mapie świata, ale realistycznie oceniał faktyczne wpływy partii w społeczeństwie. Jego ocena partii również była krytyczna. Kiedy w rozmowie z nim w 1961 r. mówiłem o bezideowości, klikowości w PZPR, wysłuchał mego biadolenia i powiedział: "Gdybyśmy mieli choć 25 proc. ideowych członków partii, można by z nimi góry przenosić".

Rozczarowanie intelektualistów

W gomułkowskiej wizji socjalizmu nie było miejsca na reformy polityczne, których od niego oczekiwano, ani też na dostatek. Zwykł posługiwać się ludowymi przysłowiami w rodzaju: "Tak krawiec kraje, jak mu materii staje", czy "Z próżnego i Salomon nie naleje". Gdzieś, kiedyś bąknąłem, że jego socjalizm jest socjalizmem siermiężnym, co musiało go zapewne zaboleć.

Dla intelektualistów - pisarzy, artystów, naukowców takich dyscyplin jak socjologia, historia, ekonomia - jednym z dowodów odchodzenia Gomułki od Października były również zmiany kadrowe. Na progu lat 60. zaczęła powracać stara gwardia, nazywano ich natolińczykami. Kierownikiem wydziału KC sprawującego pieczę nad sądami, służbą bezpieczeństwa, prokuraturą mianował Gomułka osławionego "Gazrurkę" - Kazimierza Witaszewskiego. Sekretarzowi KC Ryszardowi Strzeleckiemu, inżynierowi kolejnictwa, tępemu zadufkowi, nadzorującemu te same sektory co Witaszewski, węszącemu wszędzie za "drugoetapowcami" (tak nazywano tych, którzy rzekomo dążyli do likwidacji socjalizmu), powierzył dodatkowo pieczę nad kulturą. O dziennikarzach Strzelecki nie mówił inaczej jak "te pismaki".

Natolińczycy bali się, że demokratyzacja zachwieje podstawami ustroju, uważali, że wyjście ze stalinizmu winno polegać po prostu na ukaraniu za popełnione zbrodnie.

Zwolennicy październikowych przemian marzyli o demokratyzacji systemu (wtedy jeszcze nie mówiło się o "socjalizmie z ludzką twarzą"), oczekiwali, że Gomułka wraz z nimi pójdzie tą samą drogą. Z czasem utwierdzali się w przekonaniu, że się na nim zawiedli, że nie ma on zamiaru realizować tego, co obiecywał w październiku 1956 r. Rozgoryczenie intelektualistów nie pozostało bez wpływu na nastroje społeczne, szczególnie na inteligencję.

W połowie lat 60. dają też o sobie znać pierwsi rewizjoniści. Mam na myśli list Karola Modzelewskiego i Jacka Kuronia do PZPR czy wystąpienie Leszka Kołakowskiego w dziesiątą rocznicę Października. Uznawali oni trwałość ustroju, pragnęli jednak powrotu do źródeł socjalizmu humanistycznego. Jeszcze wierzyli, że to możliwe.

Narodziny "partyzantów"

Rozgoryczeni byli nie tylko intelektualiści. W PZPR pojawiła się grupa pokoleniowa, już z cenzusami absolwentów wyższych uczelni, także partyjnych, w której też narastało niezadowolenie z polityki Gomułki. Funkcjonowali w aparacie partyjnym, administracji państwowej, wydawnictwach, prasie. Byli ambitni, żądni karier, stanowisk. Rzeczywistość jednak układała się nie po ich myśli. Kadra partyjna i państwowa z czasów stalinowskich w większości pozostała nie naruszona. Powszechnie mówiło się o "karuzeli kadrowej". Na miejsce eksponentów październikowych przemian, tzw. trójki młodych sekretarzy KC (Jerzego Albrechta, Jerzego Morawskiego, Władysława Matwina), którzy na początku lat 60. utracili swe stanowiska, przychodzili "wypróbowani towarzysze". W wojsku odsuwano wysokich oficerów, którzy w Październiku `56 opowiedzieli się za Gomułką i informowali KC o ruchach oddziałów Armii Radzieckiej stacjonujących w Polsce. Niektórzy z nich byli pochodzenia żydowskiego. Młodzi i w średnim wieku aparatczycy, obserwując zmiany kadrowe, dochodzili do wniosku, że kierownictwu partii nie zależy na promowaniu młodych. Wprawdzie Gomułka w rozmowie z Michałem Radgowskim i ze mną w grudniu 1960 r. powiedział, że łatwiej mu się dogadać z młodymi niż ze starymi komunistami, ale w praktyce właśnie ci młodzi, często już po 30., tego nie dostrzegali. Zadawali sobie pytanie, jak długo jeszcze będą sterczeć w przedpokojach władzy.

Taka była gleba, na której wyrósł ruch "partyzantów" pod wodzą Mieczysława Moczara. Moczar nie był kondotierem ani awanturnikiem żądnym wyłącznie władzy, on artykułował oczekiwania istotnej części aparatu.

Już w początku lat 60. "partyzanci" stają się stałym tematem rozmów na szczytach władzy, choć szeroka publiczność nie jest jeszcze świadoma, że wyrasta ruch, który odegra istotną rolę w historii PRL. Ale my, w redakcji "Polityki", już wiedzieliśmy, że dzieje się coś niezwyczajnego.

W czerwcu 1962 r. RWE nadało audycje o "partyzantach" (wymieniono ich przywódców, m.in. Moczara i Korczyńskiego), którzy dążą do objęcia głównych stanowisk w partii. Audycje narobiły sporo wrzawy w aparacie. Od Kliszki usłyszałem, że zainspirowały je koła katolickie. Zaś Loga - Sowiński do inspiratorów zaliczył też "towarzyszy żydowskich", którzy, jego zdaniem, obawiali się zmian personalnych w partii.

Jakiś czas potem przyszedł do mnie pewien, już nieżyjący, politolog i mówi, że nie zamieściłem w "Polityce" recenzji ani ze zbioru wywiadów z partyzantami Gwardii i Armii Ludowej przygotowanych przez Namiotkiewicza i Roztropowicza, ani z książki Moczara "Barwy walki". A przecież byli partyzanci będą przyszłą ekipą kierowniczą w PZPR. Dlaczego nie popularyzujesz tych ludzi? - spytał.

Materiały na Rakowskiego

Późnym latem 1962 r. w kołach politycznych Warszawy głośna była sprawa Juliusza Burgina, prezesa Książki i Wiedzy, oraz jego żony Marii Wiernej, dyrektora generalnego w MSZ. Oboje byli żydowskiego pochodzenia. W drodze do Bułgarii urządzono im na granicy tzw. superrewizję, co stało się pretekstem do powołania komisji w celu zbadania sytuacji w KiW. Burginowi zarzucono, że przewozi jakieś tajne dokumenty, że popiera Harlana, obywatela RFN (to od niego, syna reżysera słynnego antysemickiego filmu "Jud Suss", "Polityka" otrzymała pamiętnik Eichmanna), który wg UB był podejrzany o szpiegostwo. Profesor Oskar Lange, wówczas wiceprzewodniczący Rady Państwa, komentując aferę Burginów, powiedział mi, że niektórzy towarzysze nie stronią od małych, parszywych prowokacji. I dodał, że kompromitując Wierną, UB chciało stworzyć uzasadnienie dla roztoczenia większej "opieki" nad MSZ, gdzie ministrem był Adam Rapacki. Nie była to jedyna prowokacja w latach poprzedzających Marzec.

W grudniu 1962 r. w paryskiej "Kulturze" ukazał się szkic "Chamy i Żydy" autorstwa bliskiego kręgom Klubu Krzywego Koła Witolda Jedlickiego. Opisując sytuację w PZPR, autor stwierdzał, że "Żydy" przystąpili do walki z Gomułką. "Chamów", tj. natolińczyków, oceniał jako ludzi uczciwych, acz agentów Moskwy. W grupie puławskiej wymienił Albrechta, Janusza Zarzyckiego, Artura Starewicza, Jerzego Morawskiego, Adama Schaffa, Langego, Andrzeja Werblana, Lucjana Motykę, Józefa Cyrankiewicza i mnie. Przepisany na przebitce artykuł ktoś rozsyłał pocztą. Politolog, który dziwił się, że nie recenzowaliśmy książek Namiotkiewicza i Moczara, powiedział mi wtedy: "Widzisz, gdybyś dał te recenzje, twoje nazwisko tam by się nie znalazło".

Trzydzieści lat później przeczytałem donos jednego z polskich dyplomatów o moim pobycie w USA, przesłany do sekretarza Gomułki Namiotkiewicza. Donos trafił oczywiście do Gomułki, który odbył ze mną 20 lutego 1963 r. niezbyt przyjemną rozmowę. "Wyście o mnie mówili w Ameryce... Nie tylko z Amerykanami, ale i w ambasadzie polskiej... W głowie wam się przewróciło...". Potem jednak wysłuchał, co miałem do powiedzenia. Od czasu powrotu do kraju, mówiłem, widzę pogorszenie się atmosfery w aktywie partyjnym. Każdy się na kogoś ogląda, kto z Gomułką, kto z Kliszką, Moczarem, Korczyńskim. Spytał, co znaczą te nazwiska. Odpowiedziałem, że coraz ważniejsze jest to, kto z kim trzyma. Przerwał mi wywód o "partyzantach": "Ci towarzysze i ja to jedno i to samo". Nie sądzę, by był szczery. Nie mógł nie wiedzieć, co się wokół niego dzieje. Gdy powiedziałem, że jestem nagabywany przez giermków od "partyzantów", bym się do nich przyłączył, znowu mi przerwał: "Dla niektórych towarzyszy artykuł "Chamy i Żydy" jest natchnieniem. My te sprawy badamy, podejmujemy decyzje, gdy mamy fakty, ale wy także mówicie anonimowo". Jak zechcecie, powiedziałem, podam nazwiska. Nie zechciał.

Mój konflikt z Gomułką obserwowali "partyzanci". Od Starewicza dowiedziałem się, że uważają Gomułkę za kunktatora: "Miał takie świetne materiały na Rakowskiego i go nie wykończył".

Urodzaj na mity

Wiosną 1963 r. nastąpił finał dyskusji, jaka za sprawą "Polityki" rozgorzała wokół książki płk. Zbigniewa Załuskiego "Siedem polskich grzechów głównych". Autor sformułował w niej tezę, że bohaterstwo żołnierza polskiego na przestrzeni ostatnich 200 lat było zawsze słuszne. Z furią atakował krytyków "bohaterszczyzny" kwestionujących celowość tych czynów zbrojnych, które nie przyniosły zwycięstwa. Zarzucał im działalność destrukcyjną, podważanie autorytetu wojska, zły wpływ na obywatelskie i patriotyczne postawy młodego pokolenia.

Z krytyką Załuskiego jako pierwszy wystąpił na łamach "Polityki" Kazimierz Koźniewski: "Lękam się, że Załuski - pisał w tekście "Grzech główny - bezkrytycyzm" - rad by nas namawiać tylko na palenie zniczów przy grobach. Tymczasem bezkrytyczne wielbienie historii własnego narodu, i politycznej, i militarnej, to prosta droga do wychowania nacjonalistycznego i szowinistycznego". Dariusz Fikus wprost zarzucił Załuskiemu endeckie poglądy. Gomułka w rozmowie ze mną przyznał, że punkt wyjścia Załuskiego jest fałszywy, niebezpieczny i trąci nacjonalizmem.

Dyskusja przyniosła nieprzewidziane rezultaty. W istocie przyczyniliśmy się do wykrystalizowania ideowego oblicza "partyzantów". Przywdziali togę obrońców niezniszczalnych wartości narodowych. Ich pomocnicy w środkach masowego przekazu zajadle atakowali bezideowców, rzekomych "szyderców z bohaterstwa, patriotyzmu". Każdego, kto opowiadał się za krytycznym stosunkiem do przeszłości, był przeciwny budowaniu kapliczek, obwoływano osobnikiem, którego polskość była podejrzana. Widać było, że ruch na gwałt tworzy sobie przeciwników.

Autorzy polemicznych artykułów posługiwali się półprawdami, kłamstwami, insynuacjami. Przeciwnicy Załuskiego, pisał jeden z nich, uważają, że "z odwoływania się do godności narodowej Polaków, pielęgnowania przywiązania do ziemi ojczystej (...) nic dobrego wyjść nie może. Dlatego też uznają za słuszne te wszystkie zabiegi, które niezależnie od prawdy historycznej gotowe są nasze dzieje ojczyste traktować jedynie jako wyraz głupoty, śmiesznego porywania się z lancą na czołgi itp.".

Wg opinii obrońców wartości narodowych wśród bezideowców prym wiodła "Polityka". W styczniu 1963 r. Moczar w rozmowie z jednym z moich przyjaciół określił tygodnik jako pismo drugoetapowe. Różnie wtedy tłumaczono tak negatywny stosunek do "Polityki". Najczęściej tym, że "partyzanci" nie posiadali pisma o masowym nakładzie, cenionego przez inteligencję i uznawanego za swoje pismo, jak "Polityka" (100 tys. nakładu). Z kolei już wtedy w środowisku partyzanckim można było spotkać się z poglądem, że istnieje grupa szkodząca Polsce, składająca się z Żydów. Do tej grupy zaliczono i mnie. ("Nie wiedziałem, że Rakowski jest Żydem, bo na niego nie wygląda", powiedział jeden z przybocznych Moczara). O Żydach jako zagrożeniu dla Polski, oczywiście socjalistycznej, w tym środowisku mówiło się wcale nie pokątnie.

Do natarcia na szyderców, bezideowców itp. włączyli się także PAX-owcy (po 1989 r. część z nich odnalazła się w ugrupowaniach prawicowo-narodowych) i "Słowo Powszechne". Bolesław Piasecki pisał tam, że naród wyrzuci szyderców na śmietnik historii.

Burzliwą dyskusję podsumował w końcu kwietnia `63 na łamach "Trybuny Ludu" Artur Starewicz, który był już wtedy sekretarzem KC. On także był obiektem ataków "partyzantów", ale rzadko wprost, wiedziano bowiem, że ma nieograniczony dostęp do Gomułki. Artykuł - konsultowany z Gomułką - zawierał krytykę głównych założeń i poglądów Załuskiego.

"Partyzantów" oraz ich harcowników spotkał zawód, ale bynajmniej nie byli przegrani. Zaistnieli przecież w świadomości społeczeństwa jako ruch narodowy, szanujący tradycje walk o niepodległość, stojący na straży godności narodowej. Jeszcze nie nastał czas na pisanie w stylu "taki to a taki vel - na przykład - Danzinger", co w `67 i `68 było już nagminne, ale antyżydowskie żądło było już widoczne. Na listę sukcesów przywódców ruchu "partyzantów" trzeba wpisać rozszerzenie wpływów w prasie, radiu i telewizji. Jeden z prominentnych działaczy tego ruchu powiedział: "My mamy czas, powoli, krok za krokiem, będziemy posuwać się naprzód. Teraz pod naszą kontrolą jest telewizja, Książka i Wiedza, przyjdzie jeszcze kolej na inne dziedziny". Przyszła w połowie 1963 r. Zlikwidowano "Nową Kulturę" i "Przegląd Kulturalny". Powstała "Kultura" kierowana przez Romana Wilhelmiego. Tygodnik z miejsca stał się tubą "partyzantów". Gomułka, choć nie popierał kierunku, który dał o sobie znać w toku dyskusji nad książką Załuskiego, nie wystąpił przeciwko nim.

Podsumowując 1963 rok w swym "Dzienniku", pisałem, że w dziedzinie ideologii i kultury ukształtowała się tendencja, którą można nazwać nacjonalistyczno - ONR - owsko-komunistyczną. I dalej: "Moczar, dzięki zręcznej propagandzie współpracowników i współwyznawców, stał się jedną z najbardziej popularnych postaci ruchu partyzanckiego w Polsce okupacyjnej. Był to rok urodzaju na wszelkie mity dotyczące przeszłości. Nagle, na naszych oczach wyrósł potężny ruch partyzancki; okazało się, że lewica w Polsce była wielką siłą. To oczywiste kłamstwo. Komunistyczny ruch podczas okupacji był mały, bez większych wpływów. Przez lata w opisach walk toczonych przez AL figurowała potyczka z Niemcami nazywana "bitwą pod Gruszką". I oto nagle bitwa zamieniła się w "wiosenno-letnią operację Armii Ludowej". Później dowiedziałem się od zaprzyjaźnionego oficera, że zdjęcie trzech czołowych przywódców partyzanckich na koniach zrobiono kilkanaście lat po wojnie w Lasku Bielańskim.

Rok 1964 przyniósł dalsze umocnienie pozycji "partyzantów". Ich eksponenci w środkach masowego przekazu, nie mówiąc już o ludziach tkwiących w aparacie partyjnym (pojawiło się wtedy określenie "sekretarze sekretarzy"), coraz wyraźniej artykułowali cele ruchu. Można było usłyszeć, że póki choć jeden "moskwiczanin" pozostanie na stanowisku, póty będzie trwał obecny stan rzeczy, tj. atakowanie ich przez "krajowców". "Partyzanci" przedstawiali się jako obrońcy i zwolennicy "krajowca" - Gomułki.

Wciąż trwały ataki na partyjnych i bezpartyjnych liberałów ze środowisk kulturalnych (tak się składało, że wielu z nich nosiło nazwiska świadczące o żydowskim pochodzeniu), nie ustawały oskarżenia o szarganie świętości. I tak przeciwko sztuce Mrożka "Śmierć porucznika", w której przedstawił historię Ordona, wytoczono ciężkie działa. Redaktor naczelny "Stolicy" Leszek Wysznacki zarzucił Mrożkowi szerzenie cynizmu, niewiarę i inne grzechy główne, po czym ogłosił dyskusję, zapraszając do udziału w niej endeków w rodzaju Teofila Sygi.

Kryzys realnego socjalizmu

"Partyzanci" rośli w siłę. Popaździernikowa euforia należała do przeszłości. Dokuczała cenzura, co stało się przyczyną "Listu 34" pisarzy do premiera Cyrankiewicza. Zastosowane wobec nich represje nie były może dokuczliwe (niewydanie książki, odmowa paszportu), ale pogłębiały krytyczny stosunek intelektualistów do ekipy Gomułki. Zenon Kliszko reagował nerwowo na każdą aluzję zawartą w eseju lub w artykule dziennikarza, mnożąc konflikty na tak newralgicznym terenie, jakim jest kultura. W PZPR przez całe lata 60. toczyły się frakcyjne spory, choć społeczeństwu głoszono, że partia jest monolitem myśli i działania.

Buntowali się studenci. Licealiści warszawscy założyli Klub Poszukiwaczy Sprzeczności. W marcu ’68 ten klub uznano za wylęgarnię rewizjonistów. Ponieważ sporo chłopców i dziewcząt było pochodzenia żydowskiego, a ich rodzice zajmowali eksponowane stanowiska w partii i rządzie, to stali się ofiarami czystek, uznano bowiem, że rodzice kształtują postawy swoich dzieci i pchają je na drogę negacji wartości socjalistycznych. Gomułka, wychowany w małomiasteczkowej rodzinie, w której syn musiał szanować wolę ojca, nie był w stanie sobie wyobrazić, że poszukiwacze sprzeczności wybierają własną drogę, a ich bunt przeciwko rzeczywistości wyrasta także ze sprzeciwu wobec rodziców.

W połowie lat 60. moralno-polityczna kondycja partii była już bardzo zła. Na sytuację wewnętrzną nakładały się zjawiska zachodzące we wspólnocie państw socjalistycznych. Jesienią 1964 r. stalinowska gwardia spowodowała upadek Chruszczowa. Sekretarzem generalnym został klasyczny aparatczyk Leonid Breżniew. Wkrótce potem zaczęły się mnożyć fakty świadczące, że nawet powierzchowna i chaotyczna chruszczowowska destalinizacja była nie do strawienia na Kremlu. Jak powiedział mi w 1964 r. Lange: "Nieszczęście polega na tym, że destalinizację robią stalinowcy".

Giancarlo Pajetta, który w czerwcu 1964 r. reprezentował włoską partię na IV Zjeździe PZPR, pytany po powrocie do Rzymu o wrażenia, wyznał, że "brakowało tylko ubrania delegatów w sutanny", bowiem nad salą obrad unosiła się woń kadzideł. Gomułce, i sobie, kadzili zwłaszcza pierwsi sekretarze komitetów wojewódzkich. Nad wszystkimi w pochwałach górował przywódca śląskiej PZPR Edward Gierek. Sala była nastrojona wyraźnie antyinteligencko.

Do KC weszło sporo ludzi z aparatu partyjnego. Prawdopodobnie Gomułka widział w nich oparcie dla siebie. Wiedział, że starej gwardii - co już raz, w 1948 r., go zdradziła - nie można ufać. Lange zauważył, że na tym zjeździe nastąpiła zmiana pokoleniowa. Niestety, dodał, nie jest to zmiana na lepsze: "Na III Zjeździe w imieniu partyjnych środowisk intelektualnych występował Kruczkowski i Schaff, na IV - Lenart i Stefański".

Na rozwój sytuacji w PZPR miała wpływ sytuacja międzynarodowa. Widziałem niepewność kierownictwa i niepokój w aktywie partyjnym. Widziałem zmęczenie, bezradność i dezorientację. Z kim trzymać, kogo popierać, kto ma rację? Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że wszystko, co działo się na moich oczach w Polsce, ZSRR i pozostałych krajach wspólnoty, było przejawem powszechnego kryzysu formacji realnego socjalizmu.

"Partyzanci" byli jedyną, dynamiczną i ofensywną siłą w partii. Wiedzieli, czego chcą, i dzięki temu rosła liczba ich zwolenników. W końcu 1964 r. Mieczysław Moczar awansował z wiceministra spraw wewnętrznych na ministra. "Partyzanci" kontrolowali czułe instrumenty władzy: MSW, wywiad, kontrwywiad. Natomiast niewielkie były ich wpływy w środowisku intelektualnym. Lgnęli do nich głównie przeciętniacy, którzy nie zrobili kariery. Sfrustrowani brakiem perspektyw, uważali się za niedocenionych, a winą za to obarczali kierownictwo PZPR, które według nich nie tyle zastygło w dogmatach, ile kurczowo trzymało się stanowisk. W marcu ’68 z tego środowiska wypłynęli faceci, których publikacje opierały się na materiałach dostarczonych z Rakowieckiej.

W 1964 r. Moczar, partyzant z GL, choć nie aż tak zasłużony, jak wtedy przedstawiano, został prezesem ZBoWiD-u i przystąpił do budowania mostu porozumienia pomiędzy b. członkami AL, BCh i AK. Głosił, że każda działalność partyzancka zasługuje na uznanie. Wiele mówiącym gestem było wybranie legendarnego "Radosława", dowódcy największego ugrupowania AK w Powstaniu Warszawskim, na wiceprezesa ZBoWiD-u. Właśnie z inicjatywy Moczara nastąpiła zmiana polityki wobec ludzi tej formacji. Nie jestem obrońcą Moczara, nie zamierzam pomniejszać jego odpowiedzialności (może współodpowiedzialności?) za to, co przeszło do historii jako Marzec `68. Niezależnie jednak od motywów, które nim kierowały, podjął wtedy ważną sprawę narodową i ludzką.

Wypuszczenie diabła z butelki

5 czerwca 1967 r. Izrael przystąpił do działań wojennych przeciwko Egiptowi. Była to odpowiedź na zamknięcie przez Nasera dla statków izraelskich zatoki Akaba. ZSRR i jego socjalistyczni sojusznicy stanęli po stronie Nasera. Wojna po siedmiu dniach zakończyła się klęską armii egipskiej. Ta tocząca się daleko od nas na pustynnych piaskach wojna miała tak ogromny wpływ na sytuację wewnętrzną naszego kraju. Reakcja opinii publicznej na sromotną porażkę Egiptu była zróżnicowana. Jedni nie ukrywali zadowolenia, że "ruscy" Arabowie dostali w skórę, że sprzęt wojskowy dostarczał im ZSRR, więc faktycznie przegranymi byli Rosjanie. Inni zaczęli poruszać struny antysemickie. MSW informowało Gomułkę o radosnej aprobacie dla Izraela w niektórych redakcjach warszawskich. Powiedziałem wtedy do jednego z przyjaciół, że przypomina to uzbrajanie rakiety, która w pewnej chwili wystrzeli.

20 czerwca 1967 r. na kongresie związków zawodowych Gomułka wygłosił przemówienie o sytuacji na Bliskim Wschodzie, w pełni angażując się po stronie Arabów. Ale nie to było najgorsze. Powiedział, że agresja Izraela na kraje arabskie spotkała się z aplauzem w syjonistycznych środowiskach Żydów-obywateli polskich, i w związku z tym przypomina, że "nigdy nie czyniliśmy przeszkód obywatelom narodowości żydowskiej w przeniesieniu się do Izraela, jeśli tego pragnęli". Stwierdził też, że "nie możemy pozostać obojętni wobec ludzi, którzy w obliczu zagrożenia pokoju światowego, a więc i Polski" opowiadają się za agresorem, za burzycielami pokoju i imperializmem. Niech ci, mówił, którzy odczują, że słowa te skierowane są pod ich adresem - niezależnie od narodowości - wyciągną z nich właściwe dla siebie wnioski. I dodał: "Nie chcemy piątej kolumny w Polsce". Sala nagrodziła go burzliwymi oklaskami. W tekście przygotowanym do publikacji wykreślił to nieszczęsne zdanie o "piątej kolumnie". Loga-Sowiński, nie wiedząc o tym, wykrzyknął: "Kto śmiał ocenzurować Gomułkę!".

W następnych tygodniach Gomułka nieraz wracał do tego przemówienia, mówił, że pisał je w nocy, w pośpiechu. Widocznie czuł, że wypuścił diabła z butelki. Starewicz powiedział mi, że to wyjątkowy przypadek, że Gomułka uważa za celowe tłumaczenie się z tego, co powiedział.
Z wolna, prawie niepostrzeżenie, zaczynała się rewolucja kadrowa. To latem 1967 r. rozpoczął się Marzec `68. W niektórych fabrykach pojawiły się rezolucje domagające się usuwania ludzi ze stanowisk.

Z rozmachem czyszczono kadrę oficerską. Jak wykańczano ludzi, pokazuje przykład gen. Czesława Mankiewicza, dowódcy Wojsk Obrony Przeciwlotniczej. Rozpuszczono pogłoskę, że jego żona brała udział w libacji w redakcji "Przyjaciółki" dla uczczenia zwycięstwa Izraela. Pogłoska poszła w lud, tj. do korpusu oficerskiego. Zaczęły rozlegać się głosy żądające usunięcia Mankiewicza. Ten udał się do Kliszki i domagał się od kierownictwa partii zajęcia stanowiska. Biuro Polityczne orzekło, że wprawdzie plotka nie opiera się na żadnym fakcie, ale w zaistniałej sytuacji są tylko dwa wyjścia: przeciwstawić się całemu korpusowi oficerskiemu albo zwolnić Mankiewicza. Wybrano to drugie.

Zwalniano z wojska i usuwano z partii wielu wyższych oficerów. Zastępcę generała Kuropieski płk. Hofmana usunięto za to, że jego syn (lat 23) rzekomo udał się przed ambasadę izraelską, by wyrazić swą sympatię dla Izraela, co było nieprawdą. Kilku oficerów usunięto za organizowanie frondy przeciwko Spychalskiemu, bo i taka miała miejsce. Latem `67 usunięto z wojska 150 oficerów. Na zwolnione stanowiska przychodzili oficerowie z innego już nadania.

Rewolucja kadrowa objęła także aparat partyjny. Żonę Antoniego Alstera, który po Październiku `56 został wiceministrem spraw wewnętrznych i w kilka lat później na znak protestu przeciwko metodom stosowanym przez Moczara, ustąpił, usunięto z partii, ponieważ na zebraniu partyjnym wyraziła obawę, czy to, co powiedział Gomułka na kongresie związków zawodowych, nie wzbudzi antysemityzmu. Jesienią 1967 r. na plenum Komitetu Warszawskiego Stanisław Kociołek podał, że za objawiane sympatie proizraelskie usunięto z partii 30 osób pochodzenia żydowskiego, 50 przesunięto na niższe stanowiska, a 250 osób ma sprawę w Komisji Kontroli Partyjnej.

Klimat dla czystki tworzyła prasa. Można było odnieść wrażenie, że Izrael jest największym zagrożeniem dla pokoju światowego i Polski. W końcu czerwca wybuchła sprawa Wiesława Górnickiego. Po zerwaniu przez Polskę stosunków dyplomatycznych z Izraelem Górnicki (wówczas korespondent PAP w Nowym Jorku) na ręce redaktora naczelnego "Życia Warszawy" Henryka Korotyńskiego przesłał depeszę, w której protestował przeciw tej decyzji. Korotyński przekazał ją do kierownika Biura Prasy KC Stefana Olszowskiego. Ten sporządził notatkę dla kierownictwa, w której zawarł sugestię, że Górnicki być może nosi się z zamiarem wybrania wolności. Było to oczywiste pomówienie.

W sierpniu wyciągnięto sprawę encyklopedii, w której znalazło się zdanie: "w obozach zagłady zginęło 99 proc. Żydów i 1 proc. Cyganów". Autorzy tej noty dokonali podziału hitlerowskiego systemu ludobójstwa na obozy zagłady i koncentracyjne, w których zabijanie było jakby "produktem ubocznym". No i zaczęło się. Wpierw ukazały się pełne oburzenia artykuły w "Stolicy" i "Życiu Literackim". Potem zaczęto mówić o niecnym żydowskim lekceważeniu Polaków. W pewnej chwili włączyło się do akcji MSW. Redaktorzy byli przesłuchiwani przez oficerów z Rakowieckiej. Policyjna akcja została zahamowana, ale KC powołał komisję do zbadania tej sprawy. Dopiero potem rozpędzono całe kierownictwo PWN.

To, co działo się w Polsce po wojnie izraelsko-egipskiej, było dla wielu niezrozumiałe. Pojawiły się różne interpretacje. Jedni twierdzili, że to walki na górze, inni, że to Ruscy naciskają, jeszcze inni, że Moczar i jego drużyna podążają do władzy. Ale była i druga strona medalu. Nagle pojawili się ludzie mający pełną gębę bogoojczyźnianych frazesów, wygłaszający wzniosłe tyrady o polskim partiotyzmie. Z jakichś zakamarków wychynęły indywidua, którym u portek rosły skrzydła. Nadszedł ich czas.

Uważny obserwator ówczesnej sceny politycznej notował wręcz paranoiczne reakcje części partyjnych przywódców. W grudniu 1967 r. wybitny dokumentalista Jerzy Bossak zrobił film o polskim ruchu oporu. Pokazano go w ZBoWiD-zie i zaczęło się. Na pokazie w KC Zenon Kliszko powiedział: "To był błąd. Nie trzeba było dawać takiego filmu do zrobienia człowiekowi, który stoi na pozycjach wrogich, jest przeciwnikiem Polski Ludowej".

Rok 1967 zakończył się wystawieniem przez Kazimierza Dejmka "Dziadów" w Teatrze Narodowym. Przedstawienie spotkało się z surową oceną kierownictwa PZPR (wciąż trzeba dodawać, że nie wszystkich członków BP). Określono je jako antyrosyjskie. Na tradycyjnym spotkaniu z pierwszymi sekretarzami KW przed Nowym Rokiem Gomułka poszedł krok dalej. Uznał, że wystawienie "Dziadów" było antyradziecką demonstracją. Ten sam wątek kontynuował Kliszko w rozmowie z Wiesławem Górnickim. Takie demonstracje, mówił, stawiają pod znakiem zapytania jedną trzecią naszego kraju, czyli ziemie zachodnie (że to niby Moskwa poczuje się dotknięta i przehandluje Szczecin i Wrocław Niemcom).

Marzec `68 wyrósł na glebie narastającego niezadowolenia społeczeństwa z warunków życia, z przekonania, że nie ma wizji rozwoju gospodarczego. Brak nadziei na demokratyzację po Październiku `56, natrętny dydaktyzm Władysława Gomułki pogłębiały powszechną frustrację.

Niekorzystny dla partii stan świadomości społecznej korespondował z wyłonieniem się formacji pragmatycznych technokratów z cenzusem wyższych uczelni, którzy ekipę kierowniczą uważali za zramolałą i tkwiącą w okowach dogmatów politycznych i ekonomicznych.

Frustracja ogarnęła środowiska twórcze: socjologów, ekonomistów, historyków. Chociaż pisarze, artyści i naukowcy cieszyli się znacznie większą wolnością aniżeli ich koledzy w pozostałych krajach obozu, lata 60. były nieustającym pasmem konfliktów z kierownictwem PZPR. Toczyła się walka o granice wolności, przeciwko cenzurze i jej dysponentom. Po 1956 r. ruszyli szeroką ławą na zachodnie stypendia najzdolniejsi absolwenci wyższych uczelni. Wracali krytycznie nastawieni do krajowej rzeczywistości. Niektórzy stawali się jawnymi rewizjonistami, większość jednak pozostawała w ramach systemu, reprezentując postawę demokratyzacyjną i liberalną.

"Teraz k... my"

W państwie autorytarnym, jakim była PRL, szczególną pozycję zajmował aparat partyjny i państwowy, policja i wojsko. Tam też rosło niezadowolenie z popaździernikowego kierownictwa, stanu gospodarki, małej stabilizacji i przede wszystkim braku rotacji kadr. Tam marzyli nie tyle o demokratyzacji systemu, ile o zastąpieniu generacji Gomułki młodszą, bardziej dynamiczną i... także autorytarną. Niedawne zawołanie Jarosława Kaczyńskiego "Teraz k... my" można z dzisiejszych czasów przenieść o 30 lat wstecz.

W poszukiwaniu przywódcy, który poprowadziłby ich do walki z ekipą gomułkowską, zwrócili się w stronę generała Moczara. Do wyobraźni przemawiało akcentowanie przez niego narodowego charakteru polskiej rewolucji. Znany był też z niechętnego stosunku do komunistów pokolenia Kominternu. Część z nich była pochodzenia żydowskiego. Po 1956 r. kilku z nich za jaskrawe nadużycia władzy usunięto ze stanowisk, niektórych postawiono przed sądem. Ale podstawowy trzon tego pokolenia, również po Październiku `56, pozostał na kierowniczych stanowiskach. Działająca bez przerwy karuzela kadrowa umacniała przekonanie, że sami nie odejdą, a czas uciekał. W taki sposób wyłoniło się ugrupowanie narodowo-komunistyczne, które szybko nabrało nacjonalistycznych barw. Rozbudzenie uczuć nacjonalistycznych nigdy nie było w Polsce trudnym zadaniem. W świadomości społecznej istniało przekonanie, że Moskwa, mimo zmian w 1956 roku, pozostała Mekką ruchu komunistycznego.

Nastał czas na rewolucję kadrową. Antysemityzm był narzędziem służącym do wysadzenia z siodła pokolenia Gomułki. Apogeum tej rewolucji przypadło na rok 1967 i 1968. Wtedy to usunięto ze stanowisk co najmniej kilka tysięcy osób; walec rewolucji kadrowej toczył się od Warszawy, poprzez zakłady pracy, aż do dzielnicowej komendy MO. Usuwano w iście hunwejbinowski sposób. Brakowało tylko prowadzenia ofiar po ulicach w błazeńskich czapkach. Nie liczyły się żadne rzeczywiste osiągnięcia w pracy. Ofiarami padli przede wszystkim członkowie partii, najczęściej pochodzenia żydowskiego. Odnosiło się wrażenie, że jakiś amok ogarnął marcowców. Żadne argumenty nie mogły się przebić przez mgłę pomówień, wymyślonych zarzutów, kłamstw i oszczerstw. Myliłby się jednak ten, kto chciałby antysemicką krucjatę przypisać całej partii. Istniał w niej także opór przeciwko temu. Również społeczeństwo było podzielone w tej sprawie. Potępienie "antysyjonistycznej" kampanii bynajmniej nie było powszechne. Wszak dla wielu obywateli PRL "żydokomuna" nie była kategorią abstrakcyjną. Istniało milczące, a czasem i otwarte poparcie dla tej haniebnej akcji. Zwolnione stanowiska, też mieszkania, po Żydach zajmowali już rdzenni Polacy.

Negatywnym bohaterem Marca `68 stał się tylko Moczar, a przecież był nim także Gomułka, który dłuższy czas bagatelizował akcję "partyzantów". Tolerował ich, a może i przyzwalał na głoszenie obskuranckich haseł, sądził bowiem, że "partyzanci" przepędzą tę część partyjnego establishmentu, do której nie żywił zaufania, zdławią ruch studencki, który uważał za zagrożenie dla ustroju i poskromią liberałów, z którymi nie dawał sobie rady. Był przekonany, że potrafi Moczara i jego gwardię poddać kontroli. Na słynnym wiecu w Sali Kongresowej 19 marca 1968 r. przekonał się, że złudne były jego nadzieje. Gdy wszedł na trybunę, sala wrzeszczała "Wiesław, Wiesław" i śpiewała "Sto lat". W miarę jak przemawiał - stygła w entuzjazmie. Co pewien czas przerywano mu okrzykiem "Wiesław, śmielej". Zebranym nie przypadło do gustu, gdy powiedział, że byłoby nieporozumieniem traktować syjonizm jako niebezpieczeństwo dla Polski. Ktoś krzyknął "Żydzi na szubienicę". W trakcie przemówienia zamieniono hasła wypisane na czerwonym płótnie. Te zawierające poparcie dla Gomułki zostały zwinięte i zastąpione innymi. Jedno z nich brzmiało: "Cała władza w ręce ludzi mających jedną Ojczyznę" i "Syjoniści do Syjonu". Po spotkaniu Gomułka zapytał I sekretarza KW Józefa Kępę: "Kogoście tutaj sprowadzili?". Kępa odpowiedział: "Robotników, studentów, profesorów". Przysłuchujący się rozmowie Adam Rapacki powiedział: "Aaa, widocznie to ci profesorowie tak wrzeszczeli".

"Stanowisko partii - zgodne z wolą narodu"

Państwo polskie - potężne w dobie Odrodzenia - zostało w XVIII w. zredukowane do pozycji zależnej, a później wymazane na 130 lat z mapy politycznej. Następnie, po 20 latach od odzyskania niepodległości w 1918 r., kraj nasz ponownie znalazł się pod obcym jarzmem, a naród polski stanął w obliczu wręcz biologicznej zagłady.

Naród wystawiony przez historię na takie próby, jeśli chce istnieć i rozwijać się, jeśli pragnie utrwalić swoją niezawisłość państwową, musi z tych doświadczeń historycznych wysnuć dla siebie należyte wnioski, musi zdobyć się nie tylko na niezłomny hart ducha i siłę uczuć, ale również posiąść mądrość polityczną i zdolność rozumienia swych zasadniczych interesów.

Przed 200 laty Rzeczpospolitą szlachecką zgubiły egoizm i warcholstwo magnatów. Nie są wszakże wolne od odpowiedzialności za upadek tego państwa i inne warstwy, które posiadały możliwość kształtowania polityki państwa, a nie zdobyły się lub za późno zdobyły się na program ratowania kraju.

U źródeł klęski wrześniowej leżała bezmyślna i wręcz przestępcza z punktu widzenia interesów Polski polityka wewnętrzna i zagraniczna ówczesnych warstw kierowniczych, t j. obszarników i burżuazji, i reprezentujących je sił politycznych.

Wrześniowy los Polski burżuazyjnej dla nas, komunistów, nie był niespodzianką. Grzebanie jej niepodległości rozpoczęło się nieomal w momencie jej narodzin. Wyprawa na Kijów, krwawe, brutalne rozprawy z rewolucyjnym ruchem robotniczo-chłopskim, zajadła wrogość klas rządzących do Związku Radzieckiego w konsekwencji musiały sprowadzić na nasz kraj klęskę wrześniową. Ale odpowiedzialność za tę tragiczną klęskę spada również na tę część narodu, która popierała rządy burżuazyjne, a zwłaszcza na znaczną część ówczesnej inteligencji, która w duchu polityki tych rządów urabiała duszę narodu, kształtowała jego myśl polityczną.

Jedynie świadoma część klasy robotniczej prowadziła konsekwentną walkę przeciw sanacyjnym grabarzom Polski przy współdziałaniu z radykalnym odłamem ruchu chłopskiego i postępowych grup inteligencji. Partia klasy robotniczej - Komunistyczna Partia Polski - mimo jej błędów była jedyną partią polityczną w Polsce, która wysuwała realny program uratowania naszej ojczyzny przed katastrofą wrześniową.

W noc okupacji hitlerowskiej wszystkie polskie ugrupowania -- poza tzw. Narodowymi Siłami Zbrojnymi - walczyły z Niemcami. Naród nasz jest dumny z tego, że nie wydał ze swego łona quislingów. Jednakże wśród wszystkich walczących z okupantem ugrupowań politycznych jedynie Polska Partia Robotnicza wysnuła prawidłowe wnioski z doświadczeń historii i, niestety, tylko ona jedyna miała słuszny program, i tylko ona wskazywała narodowi niezawodną drogę ku niepodległości i odrodzeniu państwa. 

Z żalem trzeba stwierdzić, iż historycy, uczeni, profesorowie, duża część inteligencji dowiodła wówczas w praktyce, że nie nauczyła się niczego z doświadczeń historii, była politycznie ślepa, nie potrafiła dostrzec, gdzie leży polska racja stanu. Używając terminologii Kisielewskiego, tę naszą polską rację stanu umieli dostrzec tylko "ciemniacy", reprezentujący polityczny rozum polskiej klasy robotniczej.

Kamieniem węgielnym myśli politycznej PPR były: sojusz Polski i Związku Radzieckiego -jako decydujący warunek odzyskania i utrwalenia niepodległości Polski, oraz socjalistyczna przebudowa ustroju społecznego - jako jedyna droga wydżwignięcia naszego kraju z zacofania. Tworząc w podziemiu, wraz z lewicowymi socjalistami i radykalnymi ludowcami, Krajową Radę Narodową i obejmując w 1944 r. władzę na wyzwolonej ziemi polskiej, partia nasza nie miała jeszcze za sobą świadomego poparcia większości narodu. Miała ona jednakże historyczną rację i na tym polegała jej siła polityczna. Dzięki słuszności swego stanowiska, dzięki zdecydowaniu i ofiarności swych szeregów PPR pozyskała dla swoich ideałów klasę robotniczą, a następnie zdobyła poparcie większości narodu.

Myśli politycznej i programowi Polskiej Partii Robotniczej oraz całemu obozowi demokracji polskiej - siły reakcji, reprezentowane przez rząd emigracyjny, przeciwstawiały teorię dwóch wrogów, zapiekłą nienawiść do ZSRR, dążenie do rozbicia koalicji antyhitlerowskiej i rachuby na trzecią wojnę światową.

Dobrze świadczy o politycznej mądrości narodu polskiego to, że w najbardziej przełomowym okresie swej historii nie dał posłuchu reakcji, że poszedł za głosem klasy robotniczej i jej partii, że zawierzył swoje losy tym "ciemniakom". To właśnie ci "ciemniacy" oparli politykę zagraniczną Polski na sojuszu z ZSRR i zbudowali niewzruszony fundament niepodległości naszego państwa. To polityce naszej partii Polska zawdzięcza powrót nad Odrę, Nysę i Bałtyk.. To ci "ciemniacy" wprowadzili Polskę na drogę rozwoju gospodarczego i rozwiązali podstawowe problemy bytu narodowego, z którymi przez wiele pokoleń nie mogły uporać się klasy posiadające.

W walce o władzę ludową, o reformę rolną i nacjonalizację przemysłu, o zasiedlenie Ziem Zachodnich padło wówczas ponad 15 tys. robotników i chłopów, żołnierzy i inteligentów z rąk politycznych przyjaciół Pawła Jasienicy.

Po 23 latach Polska Ludowa pod kierownictwem partii klasy robotniczej dźwignęła się z zacofania, zbudowała nowoczesny przemysł, rozwinęła rolnictwo. To właśnie ta polityka, którą piętnowano na nadzwyczajnym zebraniu ZLP i przeciw której podżegano młodzież, sprawiła, że dziś każde polskie dziecko kończy co najmniej 8-letnią szkołę, a połowa każdej generacji zdobywa pełne średnie wykształcenie.

Łatwo sobie wyobrazić, jaki byłby los narodu polskiego, jeśliby w 1944 r. zamiast "ciemniaków" doszli do władzy jaśnie oświeceni. Byłaby to Polska bez Ziem Zachodnich, skłócona ze Związkiem Radzieckim, biedna, zacofana i przeludniona, zależna od Niemiec, od mocarstw imperialistycznych, byłaby pionkiem w ich grze, byłaby niczym, gdyż dla takiej Polski nie byłoby w ogóle miejsca we współczesnej Europie.

Od drugiej wojny światowej w polskiej myśli politycznej ścierają się dwie zasadnicze koncepcje. Jedna - nasza, socjalistyczna, określająca generalny kierunek polityki Polski Ludowej, i druga - wyrażająca interesy i poglądy reakcji. Siły reprezentujące tę drugą, reakcyjną linię mają ograniczone możliwości występowania ze swoim programem,tutaj, w kraju. Natomiast za granicą, na emigracji korzystają one nie tylko z pełnej wolności, lecz także z sutych zasiłków materialnych i pomocy imperialistycznych wywiadów. Tam wydają dziesiątki pism i szeroko propagują swoje stanowisko. Jeśli analizować treść publikacji reprezentujących poglądy przeróżnych zwalczających się i rywalizujących o udział w obcych kiesach koterii politycznych - to okaże się, że wszystko, co mają one do zaproponowania narodowi polskiemu, sprowadza się do fanatycznego, wręcz obłędnego antysowietyzmu, do idei atomowej krucjaty antykomunistycznej. Pod tym względem z polską reakcyjną prasą emigracyjną nie może konkurować nikt, ani prasa NRF-owska, ani żadne inne ośrodki antykomunistycznej i antyradzieckiej propagandy.

W jednym z najświeższych numerów "Jutra Polski", organu resztek mikołajczykowskiego PSL w Londynie, roi się od wezwań do "zmiażdżenia" ZSRR, do pogrzebania go "głęboko w ziemi i w archiwach historii". Dla andersowskiego "Orła Białego" z maja 1967 r. nawet Stany Zjednoczone są nie dość antykomunistyczne, gdyż zamiast rozwijać "krucjatę antykomunistyczną" w Europie - w Polsce, podjęły ją w Azji - w Wietnamie.

Oczywiście, z taką obłędną polityką eksponenci sił reakcyjnych mogą występować jedynie na użytek białych emigrantów. W kraju taka koncepcja polityczna nie może trafić do nikogo. Frontalne, otwarte atakowanie socjalizmu i sojuszu polsko-radzieckiego demaskowałoby jedynie siły reakcyjne w oczach nawet tej części naszego społeczeństwa, którą reakcja chciałaby oszukać i pozyskać. Zdają sobie z tego sprawę również główni dyrygenci międzynarodowego chóru antykomunistycznego z amerykańskich ośrodków wywiadowczo-dywersyjnych.

Dlatego też finansują oni nie tylko "Orła Białego", ale i "Kulturę" paryską, która reprezentuje inny kierunek polityki reakcyjnej, bardziej perfidny i bardziej dostosowany do realnego układu sił.

Najbardziej reprezentatywnym przedstawicielem tego kierunku jest czołowy publicysta tego pisma - Juliusz Mieroszewski. Unika on w swych publikacjach prymitywnego antysowietyzmu, a nawet uzasadnia potrzebę "rewizji tradycyjnej polskiej polityki wobec Rosji, ponieważ - jak przyznaje - polityka ta przyniosła nam (to znaczy reakcji) same klęski i zawody". "Logicznie rzecz biorąc- pisze on - mamy przed sobą tylko dwa rozwiązania: albo Rosję pobić, albo się z nią ułożyć. Ponieważ nie możemy jej pobić, musimy się z nią ułożyć".

Można by więc pomyśleć, że pan Mieroszewski opowiada się za sojuszem polsko-radzieckim. Są to jednak pozory. Chciałby on "układać się" ze Związkiem Radzieckim, ale na określonych warunkach. "Rosję Sowiecką trzeba albo pobić, albo zeuropeizować" - pisze Mieroszewski. A pod "europeizacją", ten przysięgły Europejczyk rozumie oczywiście obalenie socjalizmu. Narzędziem tej "europeizacji" Związku Radzieckiego miały być "zeuropeizowane" uprzednio przy pomocy rewizjonistów kraje demokracji ludowej, a zwłaszcza Polska. "Gdyby Polacy, Czesi i Węgrzy mieli po temu możliwości, wypracowaliby z czasem kompromisowy model ustrojowy, który nie byłby ani komunizmem, ani kapitalizmem". Inaczej mówiąc "ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra".

Dlaczego poświęcam tyle miejsca politycznym dywagacjom Mieroszewskiego, redaktora paryskiej "Kultury" finansowanej przez wywiad amerykański? Dlatego przede wszystkim, że istnieje polityczne i ideologiczne powinowactwo, między linią Mieroszewskiego a hasłami i koncepcjami politycznymi inspiratorów ostatnich wydarzeń.

Jasienica, Kisielewski czy Słonimski - podobnie jak Mieroszewski - chcą wmówić naiwnym, że oni realizowaliby również sojusz Polski ze Związkiem Radzieckim, że Polska, w której socjalizm zostałby obalony i zastąpiony "czymś pośrednim", mogłaby utrzymywać nadal sojusz ze Związkiem Radzieckim. Chcą oni w ten sposób ukryć przed naszym narodem rzeczywiste niebezpieczeństwo, jakim grozi ich polityka.

Sojusz w polityce zawsze opiera się na obopólnych interesach. Tam gdzie kończą się obopólne interesy - tam kończy się również sojusz. Polska bez sojuszu z ZSRR nie mogłaby obronić i utrzymać swych Ziem Zachodnich, nie mogłaby stawić czoła imperializmowi niemieckiemu, nie mogłaby istnieć jako państwo niepodległe. Tylko socjalistyczna, kierowana przez partię klasy robotniczej Polska jest dla ZSRR sojusznikiem pewnym, sojusznikiem, na którym można polegać, sojusznikiem, który wzmacnia siłę systemu socjalistycznego w walce z imperializmem.

Gwarantem socjalizmu w Polsce i sojuszu ze Związkiem Radzieckim jest przede wszystkim nasza partia. Każdy, kto podejmuje walkę przeciw naszej partii i systemowi socjalistycznemu - obiektywnie, czy zdaje sobie z tego sprawę, czy też nie - podrywa fundamenty bytu narodowego Polski. Ci, którzy dziś wzywają do walki z naszą partią, nie są jedynie wrogami Polski Ludowej. Są oni wrogami Polski jako takiej. Gdyby zdołali osiągnąć swe cele, staliby się grabarzami niepodległości narodu, zgotowaliby mu ten sam los, jak magnateria w 1794 r. i jak burżuazja w 1939 r.

0x01 graphic

źródło: Trybuna Ludu, 20 III 1968



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Marzec ’68 i grudzien ’70 w Nowej Hucie
Dzieje PRL Grudzień 1970 Jerzy Eister 2
Grudzień 1970 geneza, przebieg, konsekwencje Jerzy Eisler
Postulaty strajkujących (Grudzień 1970)
Jerzy Eisler, Grudzień 1970 Geneza, przebieg, konsekwencje, wydanie II rozszerzone (fragment)
KRYZYS 1968-1978, KRYZYS 1968-1978 Marzec 68: *zaostrzenie stosunków państwo kościół- lista biskupó
KRYZYS 1968-1978, KRYZYS 1968-1978 Marzec 68: *zaostrzenie stosunków państwo kościół- lista biskupó
Marzec 1968 cz 2
Marzec 1968 Czy był to konflikt Polacu Żydzi
Gawin Marzec 1968 potega mitu
Marzec 1968
Marzec 1968 czy był to konflikt Polacy Żydzi
Marzec 1968

więcej podobnych podstron