przez zniesienie habilitacji, broń Boże. Na to dzisiejszy doktorat jest zbyt łatwy do uzyskania i nie może być trudniejszy, jeśli ma zachować swą rolę społeczną. Ale bywają doktoraty znakomite i w tych wypadkach trzeba by jako środek wyjątkowy, poddany ostrej kontroli zewnętrznej, wprowadzić możliwość doktoryzowania się i habilitowania na podstawie tej samej rozprawy. Dodać trzeba, że przecież istotnym walorem habilitacji jest wykład i kolokwium, ujawniające walory intelektualne habilitanta. W tych krajach, gdzie habilitacja dotąd istnieje - na przykład w Niemczech - jest ona znacznie mniej zbiurokratyzowana, a za to dokonywana nie na własnej uczelni, co tylko podnosi jej autorytet. U nas, co kilka lat, zwiększa się wymogi formalne, czyli liczbę papierków, które habilitant musi przygotować, co przynajmniej o kilka miesięcy odwleka termin habilitacji.
Nie zawsze tak było. Karol Potkański, który się do habilitacji nie kwapił, spotkał w czasie spaceru dwóch profesorów i odbył z interesującą rozmowę: złożyli z niej sprawozdanie jako z kolokwium i kolokwium to zostało przyjęte. Stanisław Estreicher, docent w wieku 26 lat, został przed wykładem wzięty przez studenta za kolegę z roku. Obecne upieranie się przy habilitacji mozolnej, preferującej nie tyle głowę co całkiem inną część ciała, powoduje zrozumiałe, acz niebezpieczne protesty przeciw habilitacji w ogóle. Rezultatem jest też od lat zatwierdzanie habilitacji marnych, ale pracochłonnych, byle zgodnych z panującym trendem w nauce, odrzucanie zaś habilitacji nowatorskich, po latach dopiero uznanych: casus Andrzeja Zajączkowskiego jest tu chyba wystarczająco wymowny1.
Aby jednak przygotować młodych ludzi intelektualnie nie wystarczą tylko działania samych uczelni, muszą one być włączone w całość systemu oświaty. A system to wyjątkowo na zmiany oporny. Ostatnia reforma nie tyka kwestii najbardziej drażliwych: obowiązkowości wszystkich przedmiotów przez pełne 12 lat nauczania, przy nie dostosowaniu ich do specyfiki profilów licealnych zróżnicowanych tylko na papierze. Wskutek tego mamy inżynierów, którzy nie mają pojęcia o dziejach techniki - nie wiedzą na przykład, że to Polak właśnie 350 lat temu wynalazł rakietę, bo musieli wkuwać daty statutów i wojen albo ziewać nad „Chłopami” i „Przedwiośniem”. Mamy też historyków, którzy nie wiadomo po co wiedzą, co to jest całka i logarytm, ale nie odróżniają Rubensa od Rembrandta, a „Don Kichota” znają z dziecinnej kreskówki telewizyjnej, zaś z fizyki mają wiedzę stosowną dla inżyniera, nie wiele wiedząc o konsekwencjach filozoficznych fizyki współczesnej. To wszystko muszą nadrabiać na studiach, często już jako młodzi pracownicy naukowi. Wszyscy zaś na własną rękę muszą doskonalić swoją wiedzę językową. I pomyśleć, że w najgorszych latach potępiania zgnilizny kapitalistycznego Zachodu mogłem jako młody asystent w instytucie PAN-owskim chodzić za pieniądze PAN na trzy lektoraty języków zachodnich. Która z polskich uczelni
STAROŚĆ I MŁODOŚĆ WOBEC ORGZNIZACJI NAUKI...
57
A. Zajączkowski, Szlachta polska. Kultura i struktura. Warszawa 1993. Przedmowa s. 5-8.