MACIEJ W GRABSKI
Wydaje mi się, że najbardziej powszechną cywilizowaną metodą rozwiązywania tego ścisku jest stopniowe wypychanie mistrza przez jego uczniów w aktywność pozanaukową, bo tylko w ten sposób oni z kolei zyskają nieco miejsca wokół siebie, chyba że sami odejdą, szukając szczęścia gdzie indziej. Obydwaj referenci założyli, iż siła sprawcza przechodzenia z czynnej nauki do działalności około-naukowej tkwi w seniorach. Profesor Tołłoczko w swoim referacie mówi o ucieczce seniorów w role kompensacyjne, prof. Ziółkowski wymienia liczne pokusy, które odciągają profesorów od ich powołania. Ale czy tak jest naprawdę? Zapytajmy się, kto podrzucił im pomysł, aby kandydowali do tych czy innych ważnych i zaszczytnych pozycji lub gremiów, kto zgłaszał ich kandydatury, schlebiając przy tym zresztą ich próżności? Starszych kolegów zachęcam więc do chwili refleksji. Ulokowany wysoko w hierarchii mistrz, wybrany demokratycznymi głosami swych wiernych i szczycących się nim uczniów, nie ma już czasu im przeszkadzać, a dzięki swym wpływom może nawet pomagać. Taki mistrz, to naprawdę znakomita inwestycja. Równocześnie nasuwa się pytanie, czy przypadkiem nie należy inaczej od obydwu referentów spojrzeć na to zjawisko, bo może w rzeczywistości stanowi ono nie zagrożenie, ale właśnie naturalny ratunek dla nauki, gdyż przyczynia się do udrażniani system? Czy nie można przyjąć, że rola uczonego z upływem czasu powinna ulegać zmianie? Jedną taką zmianę mamy dobrze zdefiniowaną, jest nią usamodzielnienie. A czy drugą, naturalną zmianą zamykającą niejako etap samodzielności nie będzie właśnie ufunkcjonalnienie, przejście w obszar pozabadawczy? Może nie ma się czego wstydzić mówiąc o zdradzie powołania i potraktować to odejście jako przewidywalny element drogi życia dobrego naukowca?
Oczywiście, o czym wspomina prof. Ziółkowski, są i takie dziedziny, w których kariery naukowe mają bardziej indywidualny charakter, tam być może problem nie występuje. Ale nie zmienia to konstatacji, że w warunkach systemu zamkniętego, o znikomym przepływie kadr, a taki mamy w Polsce, dobry mistrz może wydać zwykle tylko jedno pokolenie samodzielnych uczniów - następców, a ich przeznaczeniem jest wypchnięcie go poza obszar aktywnej nauki.
Ktoś może postawić mi zarzut, że to wszystko, co powiedziałem jest bez sensu w sytuacji, gdy statystycznie rzecz biorąc zaczyna w Polsce brakować samodzielnej kadry naukowej. Ale ja nie mówiłem o statystycznej sytuacji. Mówiłem o tym, co jest najlepsze, a tam pustki nie ma.
To właśnie dlatego na amerykańskich uniwersytetach nie można otrzymać profesury w miejscu, gdzie uzyskało się doktorat, a każdy profesor, otoczony nieliczną grupką etatowych pracowników i licznymi doktorantami wie, że kolejno promowani będą szukać szczęścia gdzie indziej i nie zablokują mu otoczenia. A tym najlepszym, swoim czy przybyszom, może zaoferować prawie nieznaną na kontynencie europejskim pozycję postdoca, kilkuletni kontrakt, po którym następuje rozstanie. Gdy zapytałem pracującego w USA, a pochodzącego z Niemiec kolegę