NIEDOLE MŁODEGO BADACZA?
zlej woli. Mogą być rezultatem wielu czynników. Nierzetelnie wspomnę tylko o kilku z nich, a należących do zdroworozsądkowej psychologii starości, której elementy się już dzisiaj pojawiły: mimowolnego lekceważenia naiwności „młodości”, odniesienia do własnej przeszłości („Ja też miałem ciężko”) czy też biologicznego wieku związanego z apoteozą młodości („On(a) jest młody(a) i jakoś sobie poradzi”). Niewątpliwie natomiat granicą, która wyznacza fakt, po której stronie relacji decydent-ofiara znajduje się badacz, jest tytuł profesorski oraz, jednakże w znacznie mniejszym wymiarze, habilitacja.
Z dzisiejszych dyskusji i rozmów kuluarowych odniosłem wrażenie, że owa nieszczęsna ofiara posiada dość ograniczone możliwości dotarcia do zamkniętego kręgu wzajemnych usług dojrzałych funkcjonariuszy. Możliwości owe wyczerpują się bowiem po prostu w działalności naukowej młodego badacza, która, jeśli zostanie doceniona, spowoduje osiągnięcia odpowiedniego stopnia lub tytułu naukowego. Jeśli mam rację w swojej diagnozie (dotyczącej zarówno możliwego skrajnego wynaturzenia sytuacji instytucjonalnej, jak i dzisiejszej dyskusji), to chciałbym przestrzec przed apoteozą młodości, która czyni z niej ofiarę. Proszę się nie łudzić, Szanowni Państwo, że „młodość” nie potrafi przeskakiwać etapów w osiąganiu pozycji funkcjonariusza nauki! Relacja decydent-ofiara może się przekształcić pod wpływem wielu czynników w relację decydent-karierowicz. (Mam tu oczywiście na myśli karierowiczostwo w nauce, a nie karierę naukową.) Wyznaczana przez decydentów linia demarkacyjna pomiędzy ofiarą a karierowiczem jest dość wątła. Wystarczy wspomnieć, iż po uświadomieniu sobie tego faktu, istnieje niebezpieczeństwo, że każde niestandardowe działanie na polu naukowym i w sferze instytucjonalnej niedojrzałego, młodego adepta nauki traktowane być może z pewną dozą podejrzliwości: że oto już mamy do czynienia z karierowiczem, a nie kimś, kto w niezwyczajny, aczkolwiek pokorny sposób przeciera szlaki ustalone przez decydentów.
Żeby jednak zakończyć to krótkie rozważanie o relacjach akcentem optymistycznym, chciałbym wspomnieć o pewnej tradycji, w której relacje mistrz-uczeń, jak się to wydaje z perspektywy czasu, były jednak chyba dominujące. Profesor Goćkowski wspomniał w dyskusji o pracach Romana Ingardena dotyczących tej relacji. Ja natomiast, zamiast wskazywać teksty, wskazać chciałbym na konkretny przykład, tj. na szkołę Kazimierza Twardowskiego, obecnie częściej znaną pod szyldem „szkoły lwowsko-warszawskiej”. Sądzę, że jest to przykład o tyle dobry, że dokonania wspomnianej szkoły w dziedzinie filozofii i logiki formalnej wykraczają znacznie poza nurt psychologii opisowej mistrza Twardowskiego. (Do korzeni Twardowskiego przyznawali się tak wielcy ludzie, jak Alfred Tarski.) Oraz, że Twardowski włącznie z pierwszym pokoleniem swoich uczniów (Jan Łukasiewicz, Tadeusz Kotarbiński i Stanisław Leśniewski) potrafił wykształcić pokaźną elitę profesorów polskich (i nie tylko) uniwersytetów, tak przedwojennych, jak i powojennych. Niewątpliwie z przekazów, które znamy, wnioskować należy, że stosunki
99