Ostatnie piętnaście lat ujawniło paradoks: polskie uczelnie publiczne uzyskały niespotykany dotąd stopień autonomii, ale okazały się w istocie niezdolne do autoreformy. Od 1990 roku kolejne rządy zwiększały zakres autonomii uniwersytetów (według OECD spośród krajów europejskich tylko uczelnie holenderskie cieszą się podobną wolnością) i dawały im wolną rękę w zarządzaniu majątkiem. Dość beztroskie samozwolnienie się uczelni z myślenia rynkowego (szybko opanowanego przez polskie firmy), połączone do niedawna z brakiem konkurencji na rynku usług edukacyjnych, doprowadziło jednak do tego, że polski uniwersytet jest nieefektywny kosztowo, słabo zarządza jakością swojej oferty edukacyjnej i działa z niewielkim rozpoznaniem potrzeb rynku pracy.
Uczelnie publiczne podejmowały próby reform. Jednym z pomysłów na nowoczesne kształcenie były studia międzywydziałowe, wprowadzone najpierw na UW, a z czasem także na innych uniwersytetach. Reformowanie systemu od środka zupełnie się jednak nie powiodło - zamiast zmienić system, studia międzywydziałowe zostały wchłonięte przez stare struktury i stają się niczym więcej niż wygodniejszą ścieżką kariery dla osób chcących studiować najbardziej oblegane kierunki studiów. Zmienić to ma wprowadzenie w Polsce, zgodnie z europejską Konwencją Bolońską, systemu 3-4-letnich wszechstronnych studiów licencjackich, a po nich studiów specjalistycznych - niekoniecznie z tej samej dziedziny - dla zainteresowanych pracą naukową i dyplomami zawodowymi (prawo, medycyna, zarządzanie). Dotychczasowe doświadczenia każą jednak obawiać się, że reforma bolońską nie przyniesie prawdziwej zmiany myślenia nt. struktury i programów studiów wyższych. Na przykład, zgodnie z literą Konwencji Bolońskiej, wiele wydziałów polskich uczelni wprowadziło już wymóg pisania licencjatu na koniec trzeciego roku studiów. W znakomitej większości przypadków licencjat ów staje się jednak jedynie dodatkowym wymogiem administracyjnym, nie pozwalając ani zakończyć studiów (to akurat wina jego postrzegania na rynku pracy), ani nawet zmienić ich kierunku - co jawnie kłóci się z duchem modelu bolońskiego.
Wobec porażki „oddolnych" prób reformy polskich uczelni, naturalna może więc wydawać się refleksja, że czas na sankcje „odgórne”, wprowadzane metodą prawnego i administracyjnego przymusu. Pewne nowe regulacje prawne (nasuwa się na myśl przepis o obligatoryjnej utracie tytułu naukowego przez osoby, którym udowodniono plagiat) przysłużyłyby się niewątpliwie zdrowiu polskiego życia akademickiego. Regulacja-jak większość medykamentów-po przekroczeniu pewnej (zwykle małej) dawki, zamiast leczyć zaczyna jednak szkodzić. Przykładem tego jest wchodząca w życie od września nowa ustawa Prawo o szkolnictwie wyższym. Ten skrajnie etatystyczny dokument nie wprowadza żadnych istotnych zmian w obszarach, które już dziś leżą w kompetencji państwa (np. w sklerotycznym modelu kariery naukowej, blokującym młodym i aktywnym drogę awansu na uczelniach), nadaje natomiast ministrowi edukacji prawo regulowania, wydawać się by mogło, wszelkich pozostałych aspektów działania uczelni, od ich organizacyjnej struktury aż po wzór i koszt wydania legitymacji dla doktorantów (sic! art. 197).
Szkodliwość nadmiernej regulacji dobrze ilustruje przepis (art. 9) dający ministrowi prawo określania nazw kierunków studiów oraz ich ramowych programów. Trudno uwierzyć, że minister zwoła międzynarodowe konsylium najlepszych specjalistów, które nakreśli, zgodnie ze współczesnym stanem badań, programy nauczania dla politologii czy ekonomii (a nawet gdyby tak się stało, to czy pod wpływem rozporządzenia dobrze i nowocześnie, jak Polska długa i szeroka, zaczną uczyć ci profesorowie, którzy dotąd wykłady odczytywali z pożółkłych ze starości kartek?). Znacznie bardziej prawdopodobne jest, że ministerialne rozporządzenie proklamuje po prostu jako powszechnie obowiązujące programy nauczania będące wypadkową programów realizowanych obecnie w największych państwowych szkołach wyższych, których przedstawiciele cieszą się najsilniejszą pozycją w ciałach doradczych ministra. Rozporządzenie utrudni więc być może proceder najbardziej fasadowym z uczelni niepublicznych, w których ekonomii (a to się naprawdę zdarza) uczy pracownica miejscowego banku, skrępuje jednak ręce również tym „awangardowym” uczelniom, wydziałom lub po prostu zespołom idealistycznie nastawionych pracowników naukowych, którzy chcieliby odrzucić anachroniczne polskie programy i na swoim podwórku realizować światowe standardy dydaktyki i badań.
Generalizując, teza o możliwości „odgórnej” reformy polskiego systemu szkolnictwa wyższego jest wewnętrznie sprzeczna. Nie da się wprowadzić reformy zasługującej na to miano, jeśli z założenia mają jej podlegać wszystkie uczelnie w Polsce (art. 1, pkt. 1 ustawy), również te najgorsze, gdzie wyniki są najsłabsze, a kadry administracyjne i naukowe najbardziej zdemoralizowane. Wszelkie reformy musiałyby się bowiem wówczas sprowadzać do najniższego możliwego mianownika, a przedstawiciele środowisk zainteresowanych wyłącznie obroną własnych przywilejów uzyskiwaliby de facto prawo weta wobec odważnych propozycji środowisk i osób, którym poprawa obecnego stanu rzeczy jest rzeczywiście droga. Wprowadzanie głęboko ingerujących w życie uczelni rozwiązań ustawowych nie służy więc poprawianiu jakości, lecz równa się niejednokrotnie państwowemu sankcjonowaniu mierności.
Psychologicznym motywem hiperregulacji jest zapewne po części zwyczajowa troska o utrzymanie elementarnej jakości „polskiego szkolnictwa wyższego”, strach przed dalszym jej zróżnicowaniem. To przyzwyczajenie zrozumiałe, będące spuścizną dziesięcioleci, gdy edukacja uniwersytecka była dziedziną elitarną i ściśle reglamentowaną. Dziś jednak musimy zdać sobie sprawę, że próba utrzymania możliwie jednolitej fasady owego „szkolnictwa” jest nie tylko zawracaniem kijem Wisły, lecz szkodzi reformie. Nie do
7
październik 2005