Po drugie, choć państwo może do pewnego stopnia samo odgrywać rolę punktującego jakość „odbiorcy" oferty badawczo-edukacyjnej uczelni poprzez inteligentną politykę budżetową, równie ważne jest, by bardziej niż ma to miejsce dzisiaj, nogami zagłosowali sami maturzyści i studenci i by w ślad za ich decyzjami na lepsze uczelnie zaczęły wędrować pieniądze. Pozyskanie studenta (zwłaszcza zdolnego) przez daną uczelnię stanowiłoby tym samym wymierną stratę dla pozostałych uczelni - innymi słowy poprawa jakości w części instytucji wywierałaby konkurencyjną presję na pozostałe. Jedynie w ten sposób, w przeciwieństwie do ostatnich 15 lat, przypadki śmiałych koncepcyjnie reform na uczelniach nie pozostaną odizolowane, lecz lepsza moneta zacznie wypierać gorszą.
Aby tak naszkicowany mechanizm konkurencyjny mógł rzeczywiście zadziałać, musi jednak zostać spełnionych kilka warunków. Po pierwsze, spaść powinien popyt na studia wyższe; w przeciwnym wypadku uczelnie zbyt łatwo podzielą się rynkiem. W latach 90. nietrudno było uczelniom zwiększać liczbę miejsc na studiach, nie poprawiając jednocześnie ich jakości w sytuacji, gdy kolejne roczniki uderzały na studia drzwiami i oknami. Do ograniczenia popytu doprowadzi jednak nadchodzący niż demograficzny (według prognoz GUS w ciągu następnych 15 lat liczba ludności w wieku 19-24 lat spadnie w Polsce o połowę). Okoliczność ta będzie sprzyjała poprawie jakości studiów w Polsce, pod warunkiem jednak, że będzie wywierała równomierny nacisk na cały rynek.
Tak jednak w tej chwili nie jest. Jak już zostało zasygnalizowane na wstępie, podmioty grające na rynku nie mają równych szans, po stronie podaży rynek jest sztucznie pofragmentowany na studia bezpłatne i płatne, natomiast po stronie popytu maturzyści nie mają wystarczająco silnej motywacji, by premiować jakość oferowanych im edukacyjnych produktów; zamiast szukać najlepszego spośród produktów o zbliżonej cenie, koncentrują się oni na zdobyciu miejsca na studiach bezpłatnych, nawet jeśli byłyby to studia nieodpowiadające ich zainteresowaniom lub na słabej uczelni. Aby zapewnić zdrową konkurencję, państwo powinno więc, po pierwsze, dążyć do wyrównania wyjściowej pozycji uczelni publicznych i niepublicznych likwidując pozostałe jeszcze przywileje uczelni publicznych. Po drugie, powinno się usunąć wymienione na we wstępie ograniczenia regulacyjne, dzielące uczelnie na płatne i bezpłatne, a studentów na płacących i niepłacących. To zaś wymagałoby zasadniczo wprowadzenia odpłatności za studia.
Wiele już powiedziano na temat elementarnej niemoralności i społecznej szkodliwości obecnego systemu w którym, według danych Banku Światowego, już tylko jedna trzecia studentów (często z dużych miast i dobrze sytuowanych rodzin, absolwentów dobrych liceów i kursów przygotowawczych) korzysta z bezpłatnych studiów, podczas gdy pozostałe dwie trzecie (często pochodzące z małych miast lub wsi, pragnące być pierwszymi w rodzinie absolwentami wyższej uczelni) obciąża budżety rodzinne lub pracuje, by zarobić na studia zaoczne lub w szkołach prywatnych, niejednokrotnie otrzymując przy tym gorsze wykształcenie. W pełni zgadzamy się z tą analizą i mimo świadomości również i negatywnych konsekwencji wprowadzenia odpłatności za studia uważamy, że dostatecznie uzasadnia ona dokonanie odpowiednich zmian w Konstytucji i ustawach. Reforma systemu odpłatności za studia powinna przenieść ciężar opłacania czesnego ze studentów, którzy nie dostali się na studia dzienne (niejednokrotnie nie ze względu na brak zdolności czy motywacji, ale ze względu na niezawiniony brak przygotowania do matury czy egzaminu wstępnego) na studentów, których rodziny na to czesne stać. Czesne nie powinno być aplikowane ślepo; być może jego wysokość powinna progresywnie zależeć od dochodów studenta i jego rodziny, tak, że rodziny zamożne płaciłyby pełną wysokość czesnego, natomiast studenci w przeciętnej lub trudnej sytuacji finansowej płaciliby niewiele lub nic - pozostałą część dopłacałoby państwo. W tym miejscu warto jednak zwrócić uwagę, że przesłanką przemawiającą za wprowadzeniem odpłatności są nie tylko względy sprawiedliwości społecznej, zrównoważonego rozwoju Polski A i Polski B, ale również fakt, że wprowadzenie odpłatności wydatnie wspomogłoby naszkicowane przez nas rynkowe mechanizmy sprzyjające poprawie jakości polskiego szkolnictwa wyższego.
O ile bowiem obecnie państwo finansuje uczelnie bezpośrednio, w oparciu o algorytmy oraz decyzje administracyjne, które nie mają koniecznego związku z jakością finansowanych podmiotów, w proponowanym powyżej modelu pieniądze na działalność uczelni przepływałyby przez rynek, a rozdzielane byłyby przez setki tysięcy tych, którym najbardziej zależy na jakości otrzymywanego produktu - przez samych przyszłych studentów. Z kolei uczelnie konkurowałyby jakością nie tylko o potencjał twórczy studenta, ale również o jego zasoby finansowe (jego pieniądze lub przyznane mu państwowe stypendium), a dzięki temu o możliwość dalszego rozwoju. Wprowadzenie odpłatności wzmocniłoby przy tym zdrową konkurencję pomiędzy uczelniami publicznymi i prywatnymi, likwidując jedno ze źródeł obecnego uprzywilejowania tych pierwszych. Konkurencja taka byłaby jednak w dobrze pojętym interesie również i uczelni publicznych -jeśli student musiałby z zasady płacić za naukę także na państwowych uniwersytetach, akademiach czy politechnikach, te musiałyby się bardziej postarać, by go do siebie przyciągnąć. Wreszcie, zasada odpłatności za studia wymusiłaby dojrzalsze i bardziej racjonalne podejście maturzystów do wyboru uczelni i kierunku. Dziś zbyt często uczniowie szkół średnich ulegają modzie lub idą za wyborem kolegów i koleżanek. W warunkach odpłatności maturzyści na pewno uważniej rozważyliby, gdzie warto zainwestować swoje pieniądze czy stypendium.
9
październik 2005